„Hic sunt leones” – Tu są lwy

Dusza wojownika. Dojrzały, skromny, utalentowany. Wierny sobie. Dawno już nie spotkałam, kogoś takiego. Andrzej Bargiel ma dopiero 26 lat. Kocha narciarstwo. Z bratem i przyjaciółmi stworzyli zgrany team. Wymyślili projekt „Hic sunt leones” – Tu są lwy. I Jędrek, jak go nazywają przyjaciele, bije światowe rekordy. A przy tym świetnie się bawi.

W górach, w śniegu, czuje się jak ryba w wodzie. We wrześniu 2014 roku był na Manaslu, w bazie zjadł makaron z oliwą i o  22.00, z małym plecakiem i nartami wyszedł atakować szczyt. Przed południem już tam był. Przypiął narty i zjechał na dół. Droga w górę zajęła mu czternaście godzin, w tę i z powrotem dwadzieścia jeden godzin. Pobił rekord, o którym pisały branżowe pisma z całego świata. Rok wcześniej był na Sziszapangmie. Dwieście metrów dzieliło go od szczytu, kiedy dramatycznie popsuła się pogoda. Wszystkie ekipy zawróciły. Został. Przeczekał załamanie pogody i ruszył w górę. Brnął w śniegu, który go niemal przykrywał. Ale nie poddał się, zdobył szczyt. A potem zjechał na nartach do obozu trzeciego w pół godziny.

W mediach pojawiły się informacje o jego niezwykłych predyspozycjach: bardzo szybko się aklimatyzuje,  jest wytrzymały. On nie czuje się wyjątkowy. Na wszystko ciężko zapracował. Pięć godzin treningu dziennie - wspinaczka, biegi po górach, jazda na rowerze, narty. I do tego praca w tartaku, odśnieżanie dachów, prace na wysokościach, żeby jakoś się utrzymać i pomóc młodszemu rodzeństwu. Siłę dała mu rodzina. Ma siedem sióstr i trzech braci. Musieli sobie nawzajem pomagać. Rodzice uczyli pracy, do dziś mają gospodarstwo - ziemię, konie, krowy. Jak Andrzej za długo jest na wyprawie w górach, ojciec ściąga go „z chmur”. Kiedy dzwoni do domu słyszy - „Kończ wycieczki, przyjedź, zrób coś pożytecznego!”.

Każde z dzieci państwa Bargielów znalazło swoją drogę, siostry mają artystyczne zachęcie, Andrzej z braćmi sportowe. Rodzice nie pomagali im w tych wyborach, nie ingerowali w pasje. Nauczyli liczyć na siebie, pracować, bo w gospodarstwie zawsze jest co robić. Andrzej lubi wracać do domu. Jest tak, jak w dzieciństwie. Tam wszystkie rekordy przestają być ważne, po prostu toczy się normalne życie. „Nasza mama powinna dostać jedenaście medali, bo urodzić i wychować tyle dzieci, to jest »kosmos«. Jestem dumny z rodziców, mają swój świat, są szczęśliwi” - mówi. Pomimo ciężkich treningów w sporcie stawia na przyjemność. Nabrał dystansu do rywalizacji z kimś. Bicie rekordów, po prostu to się dzieje, przychodzi naturalnie. Jakby się z tym urodził.

Kiedy ma problemy ucieka w góry. Tam szuka wyciszenia. Wie, że chce robić w życiu to, co kocha. Przypina narty i jedzie w świeżym puchu, tej przyjemności nie można porównać z niczym. Niemal płynie. Nic nie szarpie kolanami, nie czuje przy lądowaniu, że skacze z olbrzymich skał. Freeride, to kwintesencja narciarstwa. „Wpada się w trans, odczuwasz czystą radość, uśmiech nie schodzi z ust” - tłumaczy. By mieć góry na wyciągnięcie ręki przeniósł się do Zakopanego. Lubi takie noce, kiedy jest świeży śnieg, księżyc mocno świeci. Bierze wtedy narty i idzie pojeździć po dzikim terenie w puchu, bez czołówki. Przejrzyste powietrze, tylko on i cienie drzew.

„Hic sunt leones”- Tu są lwy, łacińska sentencja, którą starożytni Rzymianie określali tereny jeszcze nieodkryte, oddaje ducha projektu, który wymyślił. Andrzej chce pokazywać nowe, nieodkryte oblicze skialpinizmu, zdobyć wszystkie najwyższe na świecie góry w jak najkrótszym czasie, bez użycia tlenu.

Na nartach jeździł od dziecka. Kiedy miał dziewięć lat, pierwsze kupił od sąsiada. Oddał mu swoje paletki do tenisa stołowego i scyzoryk w zamian dostał buty w rozmiarze 44 i narty – 190 cm wysokości. Od tej pory nic innego się nie liczyło. Na poważnie miłością do skiaplinizmu zaraził go starszy brat Grzegorz, który jest ratownikiem TOPR-u. Był jego pierwszym trenerem, to on pokazał mu jak się chodzi na nartach. Potem zapisał Andrzeja do klubu TKN Tatra Team. O młodym chłopaku z Łętowni, który dobrze sobie radzi, szybko zrobiło się głośno.

Na Elbrus zabrał go Artur Hajzer. Wbiegł na górę w trzy godziny i dwadzieścia minut. Pobił dotychczasowy rekord świata o pół godziny. Minęło pięć lat i nikomu do tej pory nie udało się powtórzyć wyczynu Andrzeja. Na Elbrusie przetestował kolejny raz swój organizm, przekonał się, że może bardzo szybko się przemieszczać na dużych wysokościach. Na fali sukcesu dał się namówić Hajzerowi na dwie wyprawy w Himalaje. W 2012 roku był na Manaslu, później na Lhotse. Klasyczny himalaizm jednak nie sprawiał mu przyjemności, nie czuł w tym sportu, dla niego, wyczynowca wszystko trwało za długo. Wiedział, że w przyszłości chce chodzić sam, nie chce ryzykować życia innych. „Na Manaslu zawróciliśmy z ataku szczytowego. Tam było mnóstwo śniegu, ja sobie z tym bardzo dobrze radziłem, inni już nie. No i zeszliśmy. A na Lhotse chciałem zrobić »czasówkę« na szczyt i  zjechać z tej góry, jako pierwszy człowiek na świecie, ale pogoda zaczęła się psuć, no i samo działanie całej wyprawy nie pasowało do tej mojej propozycji, celem wyprawy nie było moje wejście, tylko całej grupy. A to się tam bardzo przeciągało w czasie. Doszło do wypadku, jeden z Szerpów zginął. Drugiego, przez dziesięć godzin sprowadzałem na dół” - opowiada.

W Himalajach otworzyły mu się oczy. Wiedział, że wróci, że stać go, by dużo szybciej zdobywać ośmiotysięczniki - nawet w około 10 godzin łącznie ze zjazdem. To jest dla niego realne. W sporcie musi być też jakiś element zabawy. Skialpinizm jest do tego idealny. Daje dużo przyjemności, nie męczy, tak jak klasyczny himalaizm.

O organizacji wypraw nie wiedział nic, ale szybko się uczył. Do projektu zaprosił brata Grzegorza - ratownika TOPR-u, Dariusza Załuskiego, - himalaistę, świetnego dokumentalistę, Marcina Kina - fotografa, narciarza. „Ufam im, wiem, że mogę na nich liczyć. Znamy też świetnie swoje możliwości, to bardzo pomaga. Robimy plan tu w Polsce, zakładamy, że robimy to tak i tak i potem się tego trzymamy. Każdy wie, co ma robić. Musimy być bardzo samodzielni, profesjonalni, bo z założenia mamy tam mało czasu, wszystko musi iść sprawnie” – wyjaśnia Andrzej.

Wymyślili strategię działania na kilka lat, zaprojektowali logo, założyli stronę, wyprawy przygotowali w najdrobniejszych szczegółach. Pomagają ludzie z różnych środowisk, z biznesu, ze świata mody. Czują to. Wspólnie kreują coś zupełnie nowego. Na każdą wyprawę Andrzej będzie miał nowy kombinezon. Projektować mają znani krawcy. Pierwszy zaprojektował Tomasz Ossoliński. „Jeśli chodzi o promocję jakiegokolwiek sportu, to ludzie muszą być przecież otwarci, pokazywać to innym, a nie czekać, aż wszyscy będą im przyklaskiwać, bo są najlepsi. U nas rzadko się zdarza, by była dobra atmosfera, nie potrafimy się cieszyć z sukcesu kolegi, w każdym związku są »kwasy«, wszyscy się kłócą. Jak wygrywają Włosi, Hiszpanie, to oni się cieszą, szczerze sobie gratulują sukcesów. A u nas jest z tym problem, jest zawiść i gubi się przez to idea sportu, przyjemność, jest przymus, żeby na siłę coś komuś udowadniać. To nie pomaga w osiąganiu najwyższego poziomu i w walce o medale” - dodaje.

Nie czuje strachu przed górą. Jak sobie coś założy, dobrze się przygotuje, to czuje się pewnie. Odczuwa tylko te „zdrowe lęki”, bo one tam wysoko trzymają człowieka w ryzach, by nie przyszły mu do głowy głupie pomysły. „Ogrom góry zawsze elektryzuje, człowiek czuje się małą drobiną, jest lekki niepokój. Ale dostrzega się też niesamowite zjawiska, piękno przyrody w czystej postaci. To cieszy” - mówi.

Kiedy dzieje się coś złego, nie traci zimnej krwi, zawsze stara się myśleć logicznie. Najbardziej ekstremalne doświadczenie, jakie zafundowały mu góry, to lawina.  2006 rok, Mistrzostwa Świata w skialpinizmie, blisko Turynu na miejsce przylecieli działacze, mieli zdecydować, czy skialpinizm będzie dyscypliną olimpijską. Śmigłowiec oparł się o zbocze, gdzie był nawis. Runęła lawina, porwała Andrzeja i trzydziestu innych juniorów. „Lecisz w tym śniegu, on był tam wtedy bardzo mokry, było olbrzymie ciśnienie i jest moment, kiedy to się zatrzymuje, ta masa cię przygniata. Jak mnie wykopali, to miałem cały potargany kombinezon na sobie. Jest takie ciśnienie, że wpycha ci śnieg do nosa, uszu, do ust. Zastyga się w tym. Przelatuje cały życie przed oczami. I jest cisza”- mówi.

Stara się, by nie paraliżował go strach. Kiedy podczas podejścia na Sziszapangmie, przeskakując przez potok lodowcowy zaklinował kijek i wyrwał bark, nie miał wyjścia, musiał go sam nastawić zanim pojawił się silny ból. Najbliższy szpital - nawet gdyby próbował zejść - był oddalony o trzydzieści km. Nastawił go i poszedł dalej. Wypadki dużo uczą. Jego narciarstwo w Himalajach, to nie jest wariactwo nastawione tylko na czerpanie przyjemności, jakby mogło się wydawać. Przy podejściu za każdym razem planuje linię zjazdu, bada czy są szczeliny, gdzie są, jak je ominąć, przeskoczyć na nartach. Ocenia warunki śniegowe. Pewniej czuje się zawsze na nartach. Nawet, kiedy zaczyna być źle, na nartach ma szansę ucieczki. Przez prędkość oszukuje też wysokość, która bywa zdradliwa dla ludzkiego organizmu. „Jak rzucam wyzwanie sobie, to naprawdę świetnie się do tego przygotowuję, i tylko jak jestem przygotowany, to podejmuję się takiej próby. Zrobienie na Manaslu 3,5 tysiąca metrów przewyższeń w jeden dzień dla średnio wysportowanego człowieka, to jest wyzwanie już nawet na poziomie Tatr, a tam tego tlenu jest zdecydowanie mniej, startuje się z wysokości Mont Blanc i trzeba iść do góry, to jest klucz do tego wszystkiego. W himalaizmie brakuje mi ludzi, którzy uprawiali w młodości sport wyczynowo” - mówi.

Andrzej nie lubi się nudzić. Wbiega dla sportu na wysokość 6,5 tysiąca metrów w adidasach, skacze na skakance. Wygłupia się z Szerpami. Lubi klimat wypraw, podróżowanie, poznawanie ludzi, innych kultur. Fotografie z wypraw - tak piękne, że chciałoby się tam być z nimi, doświadczyć tego wszystkiego.

Plany? Jest już lista. W lutym leci do Japonii, bo tam jest dużo puchu, chce pojeździć freeride. Kolejna wyprawa w ramach projektu „Hic sunt leones” to zdobycie wszystkich pięciu siedmiotysięczników w byłym ZSRR, „Pików” jeszcze nikt do tej pory tak nie robił. „To będzie dla mnie bardzo ciekawe, będę musiał dużo tam kombinować. Każdy z tych szczytów chcę zrobić w czasie poniżej 24 godzin. Jesienią chcę wrócić na Lhotse, bo wydaje mi się, że mam patent na tę górę. W 2016 roku planuję wyprawę na Everest. To będzie pierwsza próba zjazdu na nartach z tego szczytu bez użycia tlenu. Był już zjazd, ale z tlenem. A używanie tlenu obniża wysokość o jakieś 3 tysiące metrów, więc bez tlenu będzie mi zdecydowanie trudnej. To jest wyzwanie. Ale wierzę, że dam sobie radę” – mówi.

Zarzeka się, że góry zawsze będą, zostaną z nim. Kiedy poczuje, że się nie rozwija, jest słabszy, sport przerodzi się w jakieś inne zawodowe działanie. Może będzie organizował wyprawy? Kto wie. Na pewno nie będzie do starości jeździł w Himalaje.