Policjant z Archiwum X: Zło jest pociągające. Zawsze będzie nas fascynować
Ile spraw udało się panu wyjaśnić?
Bogdan M.: Nigdy ich nie liczyłem, ale myślę, że około kilkudziesięciu. Po prostu robię to, co lubię. Rocznie bierzemy jedną, dwie sprawy. Robimy wszystko, żeby ustalić prawdziwy przebieg zdarzeń, ale wiadomo, że na końcu ten materiał - to, co po latach jest dowodem - zawsze podlega jeszcze ocenie. Dla mnie może być dużo poszlak i dowodów, a prokurator może to widzieć inaczej. Na tym polega też trudność w doprowadzeniu tych spraw do finału, legalizacji wszystkich dowodów, podjęciu po latach takich czynności jak przeszukanie czy ekshumacja zwłok.
Zajmujemy się zabójstwami niewykrytymi, tak zwaną ciemną liczbą zabójstw. To są te wszystkie zdarzenia, które statystycznie zostały odnotowane przez policję, prokuraturę jako zaginięcia, wypadek czy samobójstwo, a w rzeczywistości są to zabójstwa. Ponadto są też zdarzenia bieżące, gdzie na podstawie oględzin czy innych czynności możemy domniemywać, że mamy do czynienia z seryjnym zabójcą, który dokonuje zbrodni na tle seksualnym.
To są sprawy zapomniane, często o ich wyjaśnienie walczą już tylko rodziny, bliscy pokrzywdzonych.
Tak. Jeśli przez lata starczyło im sił. Intuicja rodziców - nazywamy to „sercem matki”, przeczucie, że z ich dzieckiem stało się coś najgorszego, że zostało zamordowane - to ten pierwszy impuls, żeby wrócić do śledztwa jeszcze raz. Najstraszliwsza dla bliskich jest niepewność. Mija piętnaście, czasem dwadzieścia lat, a oni ciągle nie potrafią pogodzić się z tym, że nie wiedzą, co się stało. Nie znają prawdy, nie mają grobu. Życie w takim zawieszeniu jest straszne.
Czas paradoksalnie bywa naszym sojusznikiem, bo mamy dystans, sprawdzamy to wszystko od nowa, analizując każdą informację, korzystamy z możliwości nowych technologii kryminalistycznych, o których kiedyś można było tylko marzyć, ale czasem czas staje się naszym wrogiem. Była taka sprawa, gdzie już mieliśmy przystępować do poszukiwania zwłok, ale minęło właśnie trzydzieści lat i chcąc nie chcą musieliśmy te czynności zakończyć. A już dużo udało się ustalić: poznaliśmy losy ofiary i ludzi z jej otoczenia, dotarliśmy do autora anonimu.
Ale nigdy nie mieliśmy takiej sytuacji, że nie wiedzieliśmy w jakim kierunku iść. Może zabraknąć szczęścia w gromadzeniu dowodów i postawieniu tej przysłowiowej kropki nad i, ale zawsze staramy się robić wszystko, tak na sto procent, żeby ktoś, kto ewentualnie jeszcze kiedyś po nas do tego wróci, widział, że ani przez chwilę nie odpuściliśmy sobie.
To sprawy zagmatwane, często od początku źle prowadzone. Od czego zaczyna się taką pracę?
Musieliśmy wypracować inny sposób myślenia, odejść od schematyzmów, rutyny. W tych sprawach liczy się wiele niuansów, szczegółów, detali. Ważna jest też intuicja. Jeśli robiliśmy sprawę Jarosława Ziętary, to musieliśmy się cofnąć do Poznania z lat 90., poznać tamtą rzeczywistość, wrócić do tego jak wtedy działała policja, poznać mentalność ludzi, dokonać analizy wszystkiego, co dotyczyło tego człowieka, jego pracy. Na każdy szczegół należy zwrócić uwagę.
Ale przede wszystkim trzeba dostosować się do obowiązujących przepisów Kodeksu Karnego i te materiały poszukiwawcze jakby przerzucić procesowo, żeby stały się dowodem. Zrobić oględziny, zabezpieczać od początku pewne rzeczy, idąc po błędach, które zostały popełnione. Czasem jeden spartaczony szczegół, zapisek, jakaś rzecz pozostawiona przez ofiarę daje otwarcie na czynności, o których nikt wcześniej nie pomyślał. Wszystko jest ważne: struktura rodzinna, w jakim miejscu ta osoba żyła, jakich dokonywała wyborów. Musimy na ile się da, poznać jej życie. Ale według mnie najistotniejsze są jej rzeczy osobiste, które zostały. Czasem można w nich czytać jak w książce.
Żelazna zasada jest taka, że zaczynamy od analizy akt sprawy. Często w tych sprawach jej wcześniej nie było i zazwyczaj najpierw ktoś nieudolnie działał, dopiero potem myślał. Analiza wskazuje mi przede wszystkim, czy człowiek żyje, czy nie żyje. I tego jestem zawsze pewien.
Na jakiej podstawie?
Musiałem się tego uczyć, to lata różnych doświadczeń. Ale nie można z tego robić jakichś sztywnych praw, zawsze są niuanse. Stosowanie tych samych reguł za każdym razem może zaszkodzić i zaprowadzić nas w ślepą uliczkę.
W tych sprawach często nie zostaje ujawnione ciało ofiary i to komplikuje proces ustalenia prawdy. Nadal są wyznawcy teorii „Jak nie ma zwłok, to nie ma sprawy”.
Ale przecież brak zwłok o niczym nie przesądza. Od lat walczę z tą niepisaną teorią lansowaną przez wymiar sprawiedliwości: „Nie ma ciała - nie ma sprawy”. To durna zasada. Być może jest tak jak śpiewa Kazik, im głupsze zasady, tym lepsze. Tak naprawdę to jest podpowiedź dla sprawcy: „Zabij, ukryj dobrze ciało, a będziesz bezkarny”. Jestem wrogiem takiego myślenia, że jeśli czegoś nie dotknę, nie poczuję namacalnie, to tego nie ma.
Spotkałem kiedyś takiego bardzo nieuczciwego adwokata i on powiedział mi, że lepiej wypuścić stu winnych niż pomylić się na jednym niewinnym. Nie zgadzam się z taką opinią. Pomyłki się zdarzają. Musimy walczyć, żeby było ich jak najmniej, ale nie możemy siebie prewencyjnie ograniczać i nie robić nic, bojąc się błędów. W USA ten problem został tak rozwiązany, że jeśli sprawca wskaże miejsce ukrycia zwłok, to z urzędu ma zmniejszoną karę, ze względu na współpracę. To się opłaca i jest dużo lepsze niż udawanie, że policja jest wszechmocna.
Co panu pomaga dotrzeć do prawdy?
Filozofia, intuicja, empatia i doświadczenie. Po tylu latach pracy jestem w stanie ocenić, czy podejrzany albo świadek kłamie, czy nie. I nie wnikam tu w aspekty czysto psychologiczne. Czasami zeznania są szczere, ale nieprawdziwe, obarczone błędami. Możemy pewne rzeczy właściwie skojarzyć, poznając wcześniejszy materiał, po tym się zorientować. Zawsze są jakieś niuanse mniejsze lub większe, które zaciemniają pełen obraz. Nie można dać się zwieść.
A dowody, przecież to one są najważniejsze?
Intuicja ma nam wskazać tylko kierunek, a potem trzeba to zmaterializować, sprawdzić, czy ja się mylę, czy nie. To jest pierwsza myśl. Jak pójdę złą drogą to stracę czas, energię.
Większość policjantów nie chce się narażać. Sztywne wypełnianie procedur jest bezpieczniejsze, dużo prostsze. To jest związane z pierwszym prawem podświadomości biologicznej, żeby przetrwać, zachować własne życie. Bez zbytnich komplikacji.
Po co pan się wychyla?
Nie potrafię inaczej, idę swoją drogą. Ile razy na targach książek kryminalistycznych jestem proszony o komentarz, to zawsze podkreślam, że potrzeba prawdy jest bardzo wysoko w hierarchii pojęć człowieka, czy sobie to uświadamia, czy nie. Jeśli chce się być zaangażowanym w taką pracę jak moja, to nie da się inaczej. Mnie po prostu nie daje spokoju nierozwiązana zagadka.
Otoczenie nie jest do końca sprzyjające: jest presja, liczą się tylko wyniki, nigdy nie ma czasu.
Tak. Trzeba mieć też świadomość, że możemy zrobić wszystko, a i tak zakończy się to porażką. Podejmuję zawsze te sprawy z wiarą, że się uda. Żeby człowiek się nie męczył w pracy, to powinien się zaangażować. Takie założenie mi pomaga. To jest kwestia dojrzałości, może sumienia. A lawirowanie, kombinowanie, uniki, to strasznie obciąża psychikę i niepotrzebnie pochłania masę energii.
Dużo mówi pan o teorii synchroniczności.
Ta teoria jest dla mnie bardzo ważna. Oprócz związków przyczynowo - skutkowych jest to, co ludzie nazwali zbiegiem okoliczności, szczęściem, trafem. To są zagadnienia z obszaru niepoznawania w sposób empiryczny, ale poprzez odczucia. Według mnie one też są ważne, równoprawne.
Jak to przekłada się na pana pracę?
Gdybym wierzył tylko w związki przyczynowo - skutkowe, to bym nie brał się za sprawy sprzed dwudziestu lat, bo bym miał głębokie przekonanie, że mało da się już zrobić. Dużo myślę o sprawie, kiedy nad nią pracuję i pewne rozwiązania przychodzą z zewnątrz. W jakimś momencie wpadam na coś, i to jest to.
Poda pan jakiś przykład?
Pojechałem na miejsce oględzin odnalezionego w parku Jerzmanowskich korpusu kobiety. Było podejrzenie, że to może być działanie seryjnego mordercy, zresztą potem była plotka, że policja ukrywa prawdę przed mieszkańcami Krakowa. Ludzie bali się wysyłać dzieci na podwórka, panowała przez pewien czas panika.
Podczas tych oględzin przyszedł mi na myśl taki fragment rozmowy z konsultantem z FBI do sprawy „skóry”, że niektórzy sprawcy przestępstw, tacy już profesjonalni, rozkawałkowują zwłoki i rozrzucają je w różne miejsca, żeby utrudnić pracę policji, a przede wszystkim, żeby odciągnąć działania policji od miejsca, gdzie oni tak naprawdę funkcjonują.
I wtedy sobie pomyślałem „źle jest z tobą”, bo ja mam taką drugą zasadę, żeby indywidualizować wszystko. Parę lat później okazało się, że moja autocenzura wtedy nie była właściwa, że tak właśnie nasz sprawca postąpił. Choć nie znaliśmy tożsamości zwłok, w aktach zarzut zabójstwa był sformułowany wobec kobiety NN, a podejrzany odmawiał składania zeznań, udało się go skazać. Dostał 25 lat. Wyrok utrzymano we wszystkich instancjach sądu.
Jak wpadliście na jego trop?
Wtedy wypracowaliśmy taką impresjonistyczną metodę zbierania dowodów, którą stosuję do dziś. Każdy z zebranych dowodów, z osobna nie przestawiał wielkiej wartości, ale złożenie ich razem dało pełen obraz i nie było żadnych wątpliwości, kto zabił i w jaki sposób, jaki miał motyw. I tu wrócę na chwilę do teorii synchroniczności. Już po uprawomocnieniu się wyroku, koledzy przez przypadek ustalili tożsamość tej kobiety. Zeznawała jej córka. Gdybyśmy wcześniej mieli te ustalenia, to bardzo by nam to ułatwiło pracę, bo jej zeznania potwierdziły, że wszystkie te osoby, które były tymczasowo aresztowane bardzo dobrze znały ofiarę, mataczyły w śledztwie.
A praca od początku była ciężka, w trudnym środowisku. Zaczęliśmy tę sprawę prowadzić w 2005 r., a ciągnęła się aż do 2012 r. Nikt nie dawał szans na jej wyjaśnienie. Zabójstwo okazało się trywialne. Ofiara razem z innymi osobami spożywała alkohol w pobliżu dworca PKP w Krakowie. W pewnym momencie doszło do kłótni. Ta kobieta obraziła jednego z mężczyzn, a on nie zastanawiając się wyjął nóż i zadał jej jeden śmiertelny cios. Potem była akcja przewożenia ciała, jego rozkawałkowywania, palenia. Zabójca budził postrach i miał pozycję w hierarchii bezdomnych. Był bezwzględny i bystry, przewodził tej grupie. Na jego polecenie kilka osób dokonało rozczłonkowania ciała tej kobiety, odcięli jej głowę, ręce, nogi. Potem ukryli te fragmenty zwłok na wózkach ze złomem i przewieźli je na wskazane przez niego miejsca, tam je porzucili.
Najważniejsza pozostaje dla pana wciąż niewyjaśniona sprawa zabójstwa Katarzyny Z. Mówił pan w wywiadach, że nie odejdzie pan na emeryturę, dopóki nie wykryje sprawcy?
Sprawa jest na biegu cały czas, więc nie mogę mówić o nowych ustaleniach. Ale tak, od tej sprawy wszystko się zaczęło. Nie byłoby naszego Archiwum X gdyby nie to śledztwo. Przy tej sprawie uświadomiłem sobie jak mało wiem, ile jeszcze muszę się nauczyć.
W Wiśle znaleziono wypreparowaną skórę zdjętą z ofiary. Na świecie oczywiście były oskórowania, ale nie takie. Konsultowaliśmy to z osobami z FBI i oni zwrócili uwagę, że u nich nie było tego typu oskórowania, ściągnięcia jednego tak dużego kawałka, dość precyzyjnie. Był brany pod uwagę motyw seksualny tej makabrycznej zbrodni.
Od początku mówiłem, że nie zostały sprawdzone wszystkie ślady i dowody rzeczowe. Było skupianie się na tym, czy to było oskórowanie zbrodnicze, czy przypadkowe i jak zwykle spór poszedł nie w tym kierunku co trzeba, a to przysłoniło nam istotne rzeczy. Dlatego zrobiliśmy ekshumację szczątków w 2012 roku. Technika jest dziś tak zaawansowana, że postanowiliśmy sprawdzić, czy zachowały się jakieś ślady biologiczne i chemiczne, bo od początku zakładaliśmy, że sprawca mógł zakładać tę skórę na siebie. Przebadano ją jeszcze raz.
Czytaj więcej: http://wiadomosci.onet.pl/kraj/policjant-z-archiwum-x-zlo-jest-pociagaja...