Rak nie czeka [część 3] „Lekarze zapewniali mnie, że nic złego się nie dzieje”
Syn pani Teresy pokazuje mi wypisy ze szpitala. Siedzimy w kuchni. Opowiada spokojnie, z namysłem. „Diagnostyka decyduje o życiu i śmierci. Jeśli mamy trzymać w szpitalach ludzi tylko po to, żeby przetrzymywać ich do czasu śmierci… to nie jest to żadne leczenie” – mówi.
Pana mama się badała?
Mariusz Murdzek: Tak. Dbała o zdrowie. Dwa lata temu wyczuła jakieś zgrubienie na piersi. Nalegaliśmy, żeby zrobiła USG. Tydzień wcześniej była na mammografii. Ale poszła na to USG. Badanie wykazało, że jest zmiana nowotworowa. Lekarz powiedział, że konieczna jest operacja. Po kilku dniach dostała wynik z mammografii, gdzie było napisane, że wszystko jest w porządku, że ma zdrowe piersi. Okazało się, że lekarka się pomyliła. Gdyby wynik mammografii mama dostała przed zrobieniem USG, nie poszłaby na to badanie. A i tak według mnie zmarnowała jeszcze trzy miesiące.
Długo czekała na operację, czy wykonano ją szybko?
Wiedziałem, że na operację „normalnie” mama będzie musiała czekać nawet kilka miesięcy. Wybrałem inną drogę – wizyta prywatna u onkologa. Tylko tak można się w miarę szybko dostać na oddział i na grafik operacji. Onkolog zadecydował, że wytnie sam guz, że będzie to operacja oszczędzająca pierś. Powiedział mamie, że jeśli wynik cytologii będzie zły, to trzeba będzie usunąć pierś. Miesiąc czasu mama czekała na cytologię. Wyniki badania były złe. Nowotwór okazał się złośliwy i było duże ryzyko, że będzie się przerzucał. Lekarz mi o tym nie powiedział. Na operację usunięcie całej piersi też mamy nie skierował.
Po operacji chemia, radioterapia?
Tak. Za każdym razem, kiedy było skierowanie z jednego oddziału na drugi oddział, to trzeba było czekać. Idzie się do lekarza, który ma ocenić, czy zakończył leczenie na swoim oddziale i może wysyłać pacjenta na inny oddział. W przypadku mojej mamy od zakończenia chemioterapii do rozpoczęcia radioterapii, to minęło trzy miesiące. A rak się rozrastał. Potem po naświetlaniach lekarze stwierdzili, że radioterapia była bezzasadna w jej przypadku, niepotrzebna. Nowotwór już wtedy rozwinął się u niej w płucach, ale żaden z lekarzy nie sprawdził tego, nie robili mamie badań.
Jak pan się o tym dowiedział?
Przez przypadek. Mama dostała wypis ze szpitala i skierowanie na konsultację do diabetologa, do innego szpitala. Jego coś zaniepokoiło. Zlecił RTG płuc. I okazało się, że ma przerzuty w płucach. To było kilka dni po jej wyjściu ze szpitala. Kiedy wychodziła stwierdzono, że jest wyleczona i nie ma powodów do obaw. Sam osobiście rozmawiałem z lekarzem przy wypisie i mówił, że wszystko jest dobrze, że wszystkie badania zrobił, świadczą o tym, że wszystko jest w porządku.
Był pan przekonany, że mamie udało się pokonać chorobę.
Tak. Z uśmiechem lekarze mówili, że mama jest zdrowa. Słyszę bez przerwy, że w służbie zdrowia nie ma pieniędzy na nic? Według mnie pieniądze są marnotrawione na przeciwdziałanie czemuś, co mogło być wcześniej wykryte, gdyby komuś się chciało. To jest wyrzucanie pieniędzy w błoto, bo skutki są nieodwracalne. O powodzeniu leczenia decyduje przecież czas. Procedury, ograniczony zakres badań, kontroli niestety często uniemożliwiają wyleczenie.
Jakie badania pana mamie robiono w szpitalu?
Gdy poprosiłem o karty chorobowe i wszystko zacząłem sprawdzać, to została zrobiona tylko morfologia, żadnych innych badań. Rozmawiałem z kilkoma onkologami, to mówili mi, że to przecież badanie podstawowe, są bardzo mało miarodajne w takich przypadkach. Mówili, że mama powinna mieć zrobioną tomografię, wiedząc jaką drogą ten nowotwór najczęściej się przerzuca. Jej roczne leczenie zakończyło się tym, że lekarze pozbawili ją odporności, a rak przerzucił się do płuc i to wszystko działo się w szpitalu.
Gdzie pana mama miała prawo czuć się bezpiecznie, wierzyć że lekarze wiedzą, co się z nią dzieje, jak przebiega jej leczenie.
Tak. A jak rozmawiałem z innymi onkologami tak nieoficjalnie, to stwierdzili, że takie są procedury, że na wiele badań nie ma pieniędzy, za mało jest lekarzy, za dużo pacjentów. Jak można nie robić badań? Nie mogę zrozumieć takiego systemu leczenia, przecież to jest podstawowa sprawa, żeby starać się kogoś uratować. Jak można w ten sposób potraktować człowieka?
A co właściwie działo się w szpitalu? Jak przebiegało leczenie pana mamy? O czym opowiadała?
Mówiła, że poszła na wyznaczoną godzinę, kiedy miała mieć naświetlanie. Siedziała tam półtorej godziny. Z tego osłabienia, jak już mogła wejść, to prawie się przewróciła. Czekała, bo pan technik po prostu nie wyszedł na korytarz. Kiedyś pielęgniarka była pijana, nie potrafiła mamie wkłuć się w żyłę.
Pijana?
Mama czuła od niej alkohol. Inni pacjenci też. Wiele osób narzekało na nią wtedy, ale każdy wolał siedzieć cicho, żeby w ogóle być leczonym. Potem, kiedy mama miała już założony port i on się zapychał, to żadna z pielęgniarek nie wiedziała, jak go przepłukać. Mówiły, że nigdy tego nie robiły i się boją. Dopiero lekarz im pokazał. Wydaje się, że to może są drobne sprawy, ale jak człowiek choruje, to one decydują o całym obrazie, jak to leczenie wygląda.
A pana obserwacje, odczucia ze szpitala, kiedy pan był u mamy?
Kobieta, która leżała w pokoju na łóżku obok niej była przyjmowana na oddział dwanaście godzin. Tyle czekała. Była przywieziona przed moją mamą i siedziała od 9.00 rano do 21.00. Starsza, schorowana. Przyjechała sama. Jak nie ma rodziny, bliskich, to pacjentowi szczególnie takiemu, który ma swoje lata już, jest strasznie trudno przebić się przez ten mur obojętności.
Pan ufał lekarzom, którzy leczyli pana mamę?
Tak. Wiele razy z lekarzami rozmawiałem, choć na początku byłem nieufny, to przekonali mnie, że robią wszystko, co najlepsze dla mojej mamy. Cały czas zapewniali, że nic złego się nie dzieje, mama jest leczona prawidłowo. Czy ja powinienem być mądrzejszy od lekarza? Nie słuchać tego, co on mówi? No, człowiek zadaje sobie takie pytania, jak przechodzi przez coś takiego. Czuję żal do siebie, bo mogłem to wszystko mocniej kontrolować, konsultować stan mamy z innymi onkologami.
Co się działo później po zdiagnozowaniu tych przerzutów na płucach?
Załatwiłem inny szpital. Mamie zrobili wtedy tomografię. Potwierdzili, że są guzy w płucach. Ale sprawdzono tylko płuca. Teraz mam świadomość po rozmowach z innymi lekarzami, że trzeba było zbadać też inne organy między innymi mózg, bo tak najczęściej przerzuca się ten nowotwór, który mama miała. Lekarz o tym nie wiedział?... Po pół roku od leczenia, znowu była chemia, znowu złe wyniki. Mama była dzielna, walczyła. Mimo załamania psychicznego bardzo się starała, by wyjść z tego, myśleć pozytywnie. Gdyby nie oszczędności ma mojej mamie stosowane - mimo że lekarze twierdzili, że żadnych oszczędności nie stosują i robią wszystko, by ją wyleczyć - to miałaby większą szansę zawalczyć z tym rakiem, żyć jeszcze.
Czy pan konsultował dokumentację medyczną pana mamy z innymi onkologami?
Tak. Prosiłem innych lekarzy, żeby potwierdzili mi te zaniedbania w jej leczeniu i nikt oficjalnie tego nie chce zrobić. Powiedzieli mi tylko, tak do mojej wiadomości, że to leczenie było źle prowadzone, ale na piśmie, to już nikt nie chce się wypowiedzieć. Minęło kolejne pół roku od diagnozy, że guzy są na płucach i nikt nie zrobił tomografii głowy. A nowotwór zaatakował mózg. Wtedy wypisali ją do domu. Dostaliśmy kolejny wypis ze szpitala z potwierdzeniem, że leczenie zakończyło się. Jednak nasilające się u mamy bóle głowy i drętwienia prawej strony jej ciała nie dawały nam spokoju. Pojechaliśmy na wizytę kontrolną. Lekarz skierował mamę na tomografię głowy. Termin wyznaczony był za trzy miesiące. Uprosiłem ludzi w kolejce i udało się zrobić to badanie jeszcze tego dnia. Onkolog otrzymał je „od ręki”. Powiedział nam, że nic nie może jednak zrobić, póki nie będzie opisu do kliszy. Czekaliśmy na to dwa tygodnie codziennie dzwoniąc… Po dwóch tygodniach informacja dla nas, rodziny była taka, że nie można jej już pomóc i albo może jechać do hospicjum, albo do domu.
Zaczyna się wtedy bardzo trudny czas dla osoby chorującej, bliskich…
Tak. Mama miała silne bóle głowy, ten niedowład, problemy z mówieniem. Dostawała lek przeciwobrzękowy.
Jak duże zmiany były w mózgu?
Te przerzuty w mózgu nie rozwijały się miesiąc czy dwa, tylko od wielu miesięcy. Guzów było siedem. Jeden był wielkości pięści mojej ręki - miał 4,5 cm i 4 cm - obrzęk wokół niego. Nie dało się operować. Lekarz rozłożyli ręce. Trudno się im dziwić. Po takim długim czasie, kiedy ta choroba szalała w ciele mamy, a nikt tego dobrze nie monitorował, to nie dało się już nic zrobić. Żadnej nadziei nie było. Mama bardzo lubiła czytać, mnóstwo książek przeczytała, każdą gazetę, która wpadła jej w ręce. Straszna bezsilność… jak widziałem, że ona nie może słowa wypowiedzieć.
Dlaczego chciał pan to wszystko opowiedzieć… to bardzo trudne…
Ludzie, którzy chorują na raka muszą być nie wiem jak zdrowi, żeby przeżyć to, co się dzieje. Siedzisz pod drzwiami z nadzieją, że ktoś ci pomoże, a potem się okazuje, że człowiek jest w nieskończoność odsyłany, a to do innego lekarza, a to na inną konsultację, na kolejną wizytę. Niby przechodzi dokumentacja, niby to wszystko jest w systemie i ktoś to przegląda, ale jeśli komuś wystarczy morfologia, by ocenić stan chorego, to o czym my mówimy. Mam żal do lekarzy, że mi nie powiedzieli, że na przykład szpital nie ma pieniędzy, na rezonans, tomografię, ja bym te badania mamie zrobił prywatnie. Ale zapewniali mnie, że dobrze ją leczą. A tak mimo ciągłej opieki, pomimo że mama cały czas była w szpitalach doprowadzono ją do takiego stanu, że można było potem liczyć już tylko na cud. Ale cud się nie zdarzył…
Lekarze jednak uważają, że zrobili wszystko, na co procedury zezwalały i nie mają wyrzutów sumienia. Napisałem skargę do trzech Izb Lekarskich. Z jednej otrzymałem teraz, prawie po roku dochodzenia informację, że przekazują sprawę do Okręgowego Sądu Lekarskiego z wnioskiem o ukaranie lekarza opisującego mammografię. Z drugiej Izby przyszła wiadomość pół roku temu, że przewodniczący Izby Lekarskiej nie podejmuje się kontroli, bo jest kolegą ordynatora oddziału onkologicznego. Z trzeciej Izby lekarskiej do tej pory cisza…
Dziękuję za rozmowę.