„Są takie piękne słowa: godność, człowieczeństwo. Tego broniliśmy”
Akcja „Łączy nas pamięć” jest organizowana przez Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Kwiaty to symbol pamięci o bohaterach z 1943 roku. Przez wiele lat w rocznicę wybuchu powstania żonkile od anonimowej osoby dostawał Marek Edelman.
Po stronie życia
Wiosną męczyły go „rocznicowe” rozmowy o powstaniu w getcie. Pytania: dlaczego nie uciekł na aryjską stronę, choć wiele razy miał taką możliwość, o jego odwagę, odpowiedzialność za los innych, o ratowanie ludzi, kwitował stwierdzeniem: „Jak się człowiek namydli, to musi się ogolić”.
Marek Edelman nie lubił opowiadać o sobie. Dziennikarzom, którzy próbowali się do niego zbliżyć, prędzej czy później mówił zdenerwowany: „Marudzicie”, „Głupoty opowiadacie”. Nie znosił patosu. „Wysokie tony” w rozmowie potrafił sprowadzić do żartu. Nie chciał być traktowany jak pomnik. Wojna składała się z ludzkich małych spraw, i tych dobrych, i tych bardzo złych. Podkreślał to. A czasem milczał. Zawsze było coś niewypowiedziane, nieokreślone. Choćby nie wiem jak dobrze się przygotować, zestaw pytań się nie sprawdzał. My, wychowani w innym świecie, możemy przeczytać setki książek, opracowań naukowych o wojnie, Zagładzie, a i tak tego nigdy nie zrozumiemy.
Zawsze był po stronie życia. I przeciwko złu. Dla wielu autorytet, mistrz, mentor. Zżymał się, kiedy tak o nim mówiono. Biografią Marka Edelmana można śmiało obdarować kilka osób. Opozycjonista, współzałożyciel „Solidarności”, w czasie stanu wojennego internowany. Świetny kardiolog, potem kardiochirurg – asystent profesora Molla. Z Łodzią związany przez wiele lat. Obrońca praw człowieka, w latach 90. dwa razy był w Sarajewie, jeździł tam z konwojami humanitarnymi. Zabierał głos w sprawie Kosowa, protestował przeciwko aktom ludobójstwa w Rwandzie.
W czasie wojny członek Bundu, współzałożyciel Żydowskiej Organizacji Bojowej, jeden z przywódców powstania w getcie warszawskim. Żołnierz w powstaniu warszawskim. Bund kształtował Edelmana od młodzieńczych lat. Ojca w jego życiu nie ma. Umiera, kiedy jest małym chłopcem. W pamięci przetrwało jedno wspomnienie – ma cztery może pięć lat siedzi u ojca na kolanach. I tyle. Nic więcej. Nie wiedział, co się z nim stało, kim był. Rodzice Edelmana przyjechali z Rosji. Cecylia Edelman z domu Percowska miała dwunastu braci eserów. W 1919 roku rozstrzelali ich bolszewicy, jej kazali uciekać. Ocalała.
Mieszkali w warszawskiej kamienicy przy Franciszkańskiej 14. Matka pracowała w szpitalu dziecięcym na Siennej jako intendentka. Była socjalistką, należała do Bundu. Po śmieci ojca do ich mieszkania wprowadziła się gosposia Frania. Marek Edelman nie lubił się uczyć. Chorował na gruźlicę, ze szkół go ciągle wyrzucali. Po szkole powszechnej trafił do gimnazjum, ale go nie skończył. Po dwóch latach został przeniesiony do Zgromadzenia Kupców. Szkoła była ciągle zamykana, Żydów bito, bo silne wpływy miał tam Obóz Narodowo – Radykalny.
W 1934 roku matka umiera. Marek Edelman ma 15 lat. Zostaje sam. „Na odległość” wychowuje go matka szkolnego kolegi, Iwińska. Potem przenosi się do Rosy i Salka Lichtensztajnów, przyjaźnili się z matką Edelmana. Dzięki nim poznaje ważnych działaczy Bundu – Erlicha i Altera. Staje się jednym z wielu zapatrzonych w nich chłopców.
Kiedy rozpoczyna się wojna Edelman pracuje jako goniec w tym samym szpitalu, w którym pracowała matka. Bund działa w podziemiu, organizuje zabrania działaczy, wydaje konspiracyjne gazety. W listopadzie Niemcy w części śródmieścia, zamieszkanej głównie przez Żydów, wyznaczają obszar zagrożony tyfusem. Miesiąc później oznakowane zostają żydowskie sklepy, a Żydzi dostają opaski z gwiazdą Dawida. Za każdym razem, kiedy wychodzą ze swoich domów mają je wkładać na prawe ramię.
W październiku 1940 roku wszyscy Polacy mają obowiązek wyprowadzić się z dzielnicy żydowskiej, a 140 tysięcy Żydów mieszkających w całej Warszawie dostaje nakaz przeprowadzenia się do żydowskiej części śródmieścia. Miesiąc później dzielnicę zaczynają otaczać rosnące z dnia na dzień mury. 350 tysięcy ludzi zostaje zamkniętych. Powstaje getto.
W Zagładę nikt nie wierzy
Getto żyje dzięki szmuglowi, skorumpowani strażnicy przymykają oczy na kontrabandę. Ubrania, cenne przedmioty codziennie tracą tu swoją wartość, za to niesłychanie szybko rosną ceny żywności. Ziemniaki, mąka, chleb, dżem, stają się rarytasami. Po roku zaczyna panować głód. Coraz więcej ludzi choruje na tyfus. Niemieckie rozporządzenie przestrzega Polaków – za udzielenie jakiejkolwiek pomocy Żydom grozi śmierć. Ciała tych, którzy umierają z głodu rodziny rozbierają i wynoszą na ulice, by pogrzeby odbywały się na koszt Gminy Żydowskiej.
Zaczynają się egzekucje, granatowa policja organizuje łapanki do obozów pracy. Docierają do getta pierwsze wiadomości o mordowaniu Żydów, ale w Zagładę nikt nie wierzy. „Nie przyszło nam do głowy, moje dziecko, że zabiją 3 miliony ludzi z głupoty. Przecież do 1939 roku nie było takich mordów masowych, żeby wszystkich gazowali. A jak już się dowiedziano, że gazują, to wszyscy się śmiali z tego i mówili »Co oni tam opowiadają«” – mówił Edelman w książce Anki Grupińskiej „Po kole. Rozmowy żydowskimi żołnierzami”.
Latem 42’ Niemcy rozpoczynają akcję likwidacji getta, ma ona jeden cel – unicestwienie wszystkich Żydów. Zanim zaczną na siłę wyciągać ludzi z kryjówek rozwieszają plakaty. Komunikaty zachęcają: „Każdy, kto zgłosi się na ochotnika do transportu dostanie trzy kilogramy chleba i kilogram marmolady”. Transporty są organizowane dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Mieszkańcy schodzą się na Umschlagplatz, idą za zapachem chleba, za wyobrażeniem tego smaku w ustach. Czekają na chleb i na wyjazd. Hannie Krall Edelman mówił: „Słuchaj, moje dziecko, czy ty wiesz, czym był chleb w getcie? Bo jak nie wiesz, to nigdy nie zrozumiesz, dlaczego tysiące ludzi mogło dobrowolnie przyjść i z chlebem jechać do Treblinki.” W książce W. Beresia i K. Burnetko „Marek Edelman. Życie. Po prostu” wyjaśnia: „Na Umschlagplatz panowało grobowe milczenie, śmiertelna cisza. I strach”
Jakimś cudem wyniszczeni głodem i bliscy obłędu z powody nieustającego strachu ludzie ocalili w sobie jeszcze chęć bliskości z innymi, potrafili oddać się drugiemu człowiekowi. Kochają się, zamiast się bać. W czasie akcji likwidacyjnej odbywały się potajemne śluby. Pobierali się, a potem szli na Umschlagplatz już jako małżeństwa. Po latach Edelman napisze o tym razem z Paulą Sawicką w książce „I była miłość w getcie”.
Tych, którzy próbowali się ukrywać wyciągano na siłę. Przeszukiwano każdą kamienicę, każdą kryjówkę. Do uciekających strzelano. Nie oszczędzano tzw. miejsc bezpiecznych. Wszystkich chorych czekał ten sam los. Dzieci ze szpitala na Siennej od śmierci w komorach gazowych uchroniła Adina Blady- Szwajgier „Inka”. W książce „ I więcej nic nie pamiętam” opisała te straszne chwile i ostatnie słowa jednej z dziewczynek, Marysi, która zapytała „Czy pani doktor zostanie z nami do końca?” „Tak Marysiu zostanę z wami na pewno”. Kiedy Niemcy byli już w szpitalu najpierw niemowlętom, a potem starszym dzieciom podała „ostatnie lekarstwo”. „A potem już nic nie wiem, co było dalej…” – napisała.
Po Wielkiej Akcji w getcie zostało 35 tysięcy Żydów niezbędnych do pracy. Ze względy na sprawowane funkcje i przydatność dostali od Niemców tzw. „numerki życia”.
Bund i Żydowska Organizacja Bojowa próbowały działać. Ale nie było broni. We wrześniu 42’ pada pomysł, by zaatakować Niemców gołymi rękami i takim desperackim krokiem zwrócić uwagę świata na eksterminację Żydów. Informacje o tym, co dzieje się w gettach, w obozach Zagłady przekaże aliantom Karski. Dowiedzą się, ale nikt nie przerwie tego piekła.
W czasie nasilających się transportów do Treblinki Edelmanowi udaje się ratować ludzi. Szpital dziecięcy zostaje przeniesiony na plac Stawki, blisko Umschlagplatzu, to daje mu pewne możliwości. Ubrany w biały kitel wśród personelu medycznego, dzięki łapówkom ratuje dwie, czasem trzy osoby dziennie. Nie lubił o tym mówić.
Żydowska Organizacja Bojowa szuka kontaktów po aryjskiej stronie by załatwić broń i amunicję. Mordechaj Anielewicz, przywódca powstania, wydaje rozkaz budowania bunkrów. W jednym z nich, na Miłej 18 ŻOB organizuje swoją kwaterę główną i punkt dowodzenia. W styczniu 42’ dostają 10 pistoletów. Eliminują wtedy zdrajców, robią akcje odwetowe na żydowskich policjantach. Bojowników jest około 300, to chłopcy mający siedemnaście, osiemnaście, dwadzieścia lat. Z tych dzieci getto robi dorosłych. AK nie ma jednak do nich zaufania, panuje przeświadczenie, że nie są żołnierzami, nie wiadomo czy sobie poradzą. Ostatecznie Podziemie przekazuje im w 43’ - 50 pistoletów, 50 grantów i benzynę do produkcji zapalających się butelek.
Jak nie strzelasz nie jesteś żywym człowiekiem
„Są takie piękne słowa: godność, człowieczeństwo. Tego broniliśmy” – napisał Edelman w „Getto walczy”.
19 kwietnia 2100 niemieckich żołnierzy weszło na teren getta z rozkazem zrównania z ziemią całej dzielnicy żydowskiej, wymordowania wszystkich, którym jeszcze udało się przetrwać. Powstańcy stawiają opór. „Te wszystkie bajdy, które opowiadają, że gdy się powstanie zaczęło, to Żydzi się modlili, to wszystko są ładne literackie kawałki. Przecież zabijali ludzi za nic. Szedłeś ulicą, byłeś czarny, siwy, to cię zabijali. To jak taki człowiek może wierzyć w Boga?” – Edelman opowiada Grupińskiej i Włodzimierzowi Filipkowi podczas spotkania w 85’.
W pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych za murem getta tętni życie, na placu Krasińskich kręci się karuzela. A getto płonie, palą się niemieckie czołgi, nad kamienicami unosi się dym, ludzie wyskakują z okien. Czuć zapach zwęglonych ciał. Po kilku dniach rozpoczynają się naloty bombowe. 20 kwietnia powstańcom kończy się amunicja. Ci, którzy z wydzielonych przez Anielewicza grup przeżyli, wrócili do getta centralnego.
8 maja Niemcy odkryli bunkier na Miłej. Otoczyli go i zablokowali wszystkie wyjścia. W środku było 200 osób, w tym Mordechaj Anielewicz, który odebrał sobie życie. Kiedy do środka został wrzucony gaz ludzie zaczęli do siebie strzelać. Edelman nie godził się na taką śmierć. Grupińskiej mówił: „ To jest bardzo piękne jak się mówi: »zginął naród, zginęli jego żołnierze«. Anielewicz nie uczynił swoje śmierci ani prywatną, ani inną. Przecież wtedy było już po wszystkim. Nie było powodu się zabijać. Jednak kilkanaście osób z tego wyszło, bo się nie zabiło. I do dziś żyją – sześć, siedem osób”.
Reszta powstańców i cywilów weszła do kanałów. Chcieli przeżyć. Akcją dowodził Edelman. Przy włazie po aryjskiej stronie na ulicy Prostej miały czekać zorganizowane przez „Kazika” Ratajzera i „Zygmunta” Frydrycha ciężarówki. Ale się spóźniały, ludzi ogarniała rozpacz, było ciasno i duszno. Czekanie dłużyło się niemiłosiernie. Kiedy w końcu samochód podjechał nie wszyscy byli w stanie szybko wyjść, nie starczyło czasu. Na pace ciężarówki położyło się czterdzieści osób. Zbiegli się przypadkowi ludzie. Kiedy ciężarówka odjeżdżała słychać było jeszcze krzyk „Tam jeszcze są ludzie!”
****
16 maja Niemcy ogłosili koniec akcji pacyfikacyjnej, a na znak zwycięstwa gen. Stroop rozkazał wysadzić w powietrze Wielką Synagogę na Tłomackiem.
Marek Edelman nazywał powstanie w getcie warszawskim najbardziej polskim ze wszystkich polskich powstań.
Bibliografia;
Marek Edelman, „Getto walczy. Udział Bundu w obronie getta warszawskiego” , Interpress, Warszawa 1988
Anka Grupińska, „Po kole. Rozmowy z żydowskimi żołnierzami”, Wydawnictwo Alfa, Warszawa 1991
Witold Bereś, Krzysztof Burnetko, „Marek Edelman. Życie. Po prostu” Świat Książki, Warszawa 2008
Hanna Krall, „Zdążyć przed Panem Bogiem”, Wydawnictwo a5, Warszawa 2010
Andrzej Żbikowski „Polacy i Żydzi pod okupacją niemiecką 1939- 1945. Studia i materiały”, Warszawa 2006