Spitsbergen. Są takie chwile, kiedy jest centrum świata

„Jest ciągle zimno. Przez pół roku jasno, przez drugie pół ciemno. Nigdy nie chciałam mieszkać na Spitsbergenie. Zobaczyć, tak, ale nigdy zostać na pięć lat” – mówi Ilona Wiśniewska, autorka książki „Białe. Zimna wyspa Spitsbergen”.

Co zmieniło się w Tobie przez te pięć lat?

Ilona Wiśniewska: Mam mniejsze oczekiwania wobec życia, ale nie wiem, czy to bezpośredni efekt mieszkania w zimnie, czy tylko to, że jestem pięć lat starsza. Zimno uczy pokory, bo niektórych rzeczy nie ma, innych nie można przyspieszyć, jednego dnia jest w sklepie marchewka, a potem przez dwa dni nie ma, bo jest tak ślisko, że samolot nie może wylądować. I okazuje się, że zamiast marchewki używa się pasternaka, który smakuje jeszcze lepiej.

Kiedy pojawiła się myśl o napisaniu książki?

Myśl pojawiła się, kiedy zaczęłam lepiej poznawać mieszkańców Spitsbergenu, a zaczęłam pisać po dwóch latach. Nie pojechałam tam, żeby napisać książkę, tylko żeby żyć. A jak już zaczęłam pisać to naturalnie opisywałam znane mi osoby. To z kolei wiązało się z tym, że te osoby musiały wiedzieć, co jest o nich napisane, zanim książka się ukazała. Nie chciałam się kiedyś wstydzić tego, co napisałam, gdyby książkę przetłumaczono.

Co Cię pchało, by tam właśnie polecieć?

To samo, co pcha ludzi do wyjazdów dokądkolwiek. Ciekawość. Od jakiegoś czasu już wybierałam się często na Północ, więc chciałam pojechać najdalej jak się dało. A potem jak już dojechałam to przez przypadek poznałam mojego przyszłego męża i po roku przeprowadziłam się na stałe.

Nie bałaś się?

Pewnie, że się bałam. Chyba każdy boi się zaczynać trochę od nowa, zwłaszcza w miejscu, które w ogóle trudno do czegokolwiek innego porównać i kiedy się nie ma przyjaciół, ani odpowiednio ciepłej kurtki.

Jak żyje się na Północy?

Jest ciągle zimno. Przez pół roku jasno, przez drugie pół ciemno. Jedna z bohaterek mojej książki, przyjechała na Spitsbergen z argentyńskiego lata. Różnica temperatur -  60 stopni. Na początku bała się wyjść z domu. Jednak dla większości osób, to zimno, którego doświadczają, jest inspirujące. Dla innych jest po prostu elementem zastanej rzeczywistości. Najliczniejszą mniejszością na Spitsbergenie są Tajowie. Jest ich ponad setka. Mogą tutaj legalnie pracować i często to życie tylko do pracy się sprowadza. W swoim kraju mają rodziny, którym wysyłają pieniądze, więc w Longyearbyen nie spotyka się ich wieczorami przy barze, gdzie mogliby pić najtańszy alkohol w tej części świata, bo Spitsbergen to strefa bezcłowa. Różne są motywacje, żeby żyć na tej wyspie, ale jest miejsce dla wszystkich.

Jaki jest Spitsbergen?

Tymczasowy. Ludzie mieszkają rok, czasem pięć lat i jadą dalej. Poznajesz kogoś, potem żegnasz, więc może przyjaźnie są bardziej intensywne, bo od początku wiadomo, że niedługo się skończą. Każdy przeżywa Spitsbergen po swojemu.

Co robiłaś przez te pierwsze miesiące po przyjeździe?

Wydeptywałam swoje ścieżki w świeżym jeszcze wtedy śniegu, jak każdy, kto przyjeżdża do nowego miejsca. To się wiąże z samotnością, poznawaniem niewłaściwych ludzi i konfrontacją ze swoimi wyobrażeniami tego miejsca, ale też siebie w tym miejscu. Na początku, zanim się nauczyłam norweskiego, śmiałam się na przykład z żartów, których nie rozumiałam, przez co prawie w ogóle straciłam poczucie humoru. Pracowałam sama dla lokalnej gazety w biurze i słuchałam Trójki. Zwłaszcza podczas pierwszej zimy radio dawało mi poczucie, że świat jednak gdzieś istnieje, bo Artur Orzech miał audycję o 14, gdzie zapraszał gości, oni przynosili swoje płyty, a słuchacze pisali listy. I ja też pisałam, a redaktor czytał je na antenie. Świat się wtedy rozszerzał.

A kiedy poczułaś, że nie jesteś tam obca?

Kiedy odzyskałam poczucie humoru i potrafiłam już skonstruować żart językowy po norwesku.

W książce opisujesz, że w tej krainie lodu ludzie często szukają przyjemności i na przykład organizują dużo różnych festiwali, świąt.

Tak, zwłaszcza zimą. Piszę o tym w „Białym”. Zimą to dobry czas, żeby robić coś razem, więc wtedy najwięcej się dzieje. A dla artystów to też dobre miejsce, żeby zagrać koncert albo pokazać swoje prace w całodobowej ciemności. Mamy na przykład Oktoberfest. Zjeżdżają się ludzie z całej Norwegii, żeby pić piwo na mrozie w krótkich portkach i upiętych na piersiach bluzkach. Zwykle ludzie ubierają się tutaj w ciepłe swetry i kurtki, więc to dość niecodzienny widok, taki dekolt. Późną jesienią jest festiwal bluesowy, na który przychodzi całe miasto i gdzie dźwięk smutnych gitar wsiąka w grubą już warstwę śniegu. A wiosną jest festiwal jazzowy i konkurs zjeżdżania z górki na sankach własnej produkcji.

A Twoje spotkania z Polakami?

Jedne z lepszych. Tutaj Polacy się lubią. W zimnie wychodzą nasze najlepsze cechy i prawie w ogóle się nie narzeka, a już na pewno nie narzeka się na pogodę. Zimą jest nas kilkoro, a latem więcej, bo na Spitsbergen dociera bardzo dużo polskich naukowców, którzy mają swoją stację na południu wyspy.

Jak wygląda Twój zwykły dzień?

Tak samo jak dzień kogoś, kto mieszka w większej wsi gdzieś w górach. Tutaj tylko zimą nie wschodzi słońce, a latem nie zachodzi. Do pracy jedzie się hulajnogą na płozach. Pracuję w Svalbard Museum przy rejestracji wykopalisk archeologicznych z XVIII w. i XIX w., które pochodzą z wiosek myśliwskich, rosyjskich Pomorców. Osiem godzin w pracy, obiad w domu, który przygotowujemy na przemian z moim mężem, bieganie 8 kilometrów dziennie, podlewanie roślin, które zimą stoją pod lampką, Skype z siostrą, dżin z tonikiem u przyjaciółek. Nic niecodziennego, naprawdę.

Czy było coś trudnego w obyczajowości, mentalności ludzi z Północy do zaakceptowania dla Ciebie?

To, że młodzi ludzie polują. Poświęcam temu cały rozdział w książce. Nienawidzę myślistwa w każdym jego przejawie.

Czy zobaczyłaś coś, co cię totalne obezwładniło?

Mnie to coś obezwładnia prawie cały czas. Na przykład biel podczas burzy śnieżnej, która zaciera wszelkie piony i poziomy. Albo zieleń zorzy polarnej, która na tę biel się nakłada. Wielki księżyc, który kręci się nad horyzontem całą dobę i to, że nawet w ciemnościach nocy polarnej tyle jest światła nie wiadomo skąd. Na Spitsbergenie spotyka się dziką przyrodę zaraz za domem i ta przyroda czasem czegoś chce. Na północy Norwegii wierzy się na przykład, że nie wolno machać do zorzy, bo zejdzie i machającego zabierze. Nie pytaj, ile razy wymachiwałam obiema rękami. Spotkanie z zorzą to jest, jak piszę w książce, spotkanie z bóstwem, nawet jak się w żadne nie wierzy. Stoisz i marzniesz, bo chcesz to sfotografować. A często się kończy na tym, że po prostu stoisz i się gapisz w niebo, bo wiesz, że zdjęcie nie odda tego szaleństwa, które się na nim dzieje.

Czym przyroda jeszcze tam zaskakuje?

Nieustannie. Jak Ocean Arktyczny zamarza to powierzchnia lodu się rusza, jakby to było jakieś wielkie zwierzę , które zapadło w drzemkę. Mruczy, mlaska, drga, jakby coś je swędziało na karku. Czasem ten lód skrzypi, jakby  pod powierzchnią znajdowała się sieć korytarzy i jakby ktoś tam biegał trzaskając drzwiami. Leży się na brzegu, marznie od brzucha, słuchając tych dźwięków i to są takie chwile, kiedy Spitsbergen jest centrum świata.

Twoja książka jest świetna, wszyscy ją chwalą.

Na pewno nie wszyscy, ale widać, że coś w niej jest. Często dostaję listy od zupełnie obcych mi ludzi, którzy dziękują mi za nią, bo właśnie postanowili coś w swoim życiu zmienić albo wyjechać tam, dokąd zawsze chcieli. Wiadomo, że nie wszystkich ten Spitsbergen interesuje, więc i tak jestem zaskoczona, że w sprzedaży jest już czwarty nakład.

Najmilsze Twoje święta przez te cztery lata, kiedy były?

Kiedy obchodziłam Wigilię 22 grudnia. W ciemnościach nocy polarnej to nie ma znaczenia. Zimą można sobie czas ustalić na nowo. Święta w Longyearbyen są przede wszystkim ciche, bo mieszkańcy wyjeżdżają do rodzin w swoich krajach. Buraki na barszcz można kupić w tutejszym sklepie, a grzyby przysyła mi mama. Nie ma tutaj pośpiechu i gorączkowego kupowania prezentów, bo wybór jest ograniczony. Ale jest za to choinka, która przypływa statkiem i stoi na środku głównego placu. Potem wiosną obskubują ją renifery.

Czy pojawiała się taka myśl, że tam na północy teraz jest Twój dom?

Dom to ludzie. Ja mam dwa, więc to chyba jakiś rodzaj pełni szczęścia.

Dziękuję za rozmowę.

Druga książka Ilony Wiśniewskiej o pograniczu norwesko-rosyjskim na Północy ukaże się w księgarniach w 2016 r.