Została we mnie ogromna pustka

„Afryka z jednej strony daje człowiekowi kompletny wycisk, doprowadza czasami do granic możliwości przez choroby, niesprzyjający klimat, konflikty zbrojne, kataklizmy. Ale z drugiej strony, jest jak narkotyk. Jeśli raz się spróbuje, pojedzie tam, to trudno ją zostawić. Szczególnie, gdy jesteś pracownikiem pomocy humanitarnej ” - mówi Urszula Świerczyńska.

Od czego to wszystko się zaczęło?

Urszula Świerczyńska: Przechodzimy w młodych latach taką fascynację, chcemy pomagać. Jednym to mija z czasem, inni to ciągną przez lata, tak było w naszym przypadku, moimi i Adama. Zrobiliśmy po prostu z tego ścieżkę kariery zawodowej. Wiedzieliśmy od razu, że to ma być pomoc międzynarodowa. W Polsce w '99 roku była to dziedzina zupełnie niespersonalizowana. Zaczęliśmy robić takie wakacyjne projekty międzynarodowego wolontariatu. Adam był w Czechach, ja w Armenii, niedługo potem wyjechaliśmy razem do Hiszpanii. Po liceum wybrałam stosunki międzynarodowe. Na zachodzie już wówczas można było się kształcić profesjonalnie, studiować International Development. U nas nie.

Kiedy zobaczyłaś Afrykę pierwszy raz?

Na studiach w 2003 roku wyjechaliśmy obydwoje na projekt do Kamerunu. Mieliśmy dużo szczęścia. Kamerun to taka Afryka Karen Blixen,  romantyczna. Wysiedliśmy z samolotu, pierwszy łyk powietrza, wilgoć. Przyroda niesamowita. Trafiliśmy do pięknego górskiego rejonu, północno - wschodnia prowincja. Wodospady w trakcie pory deszczowej, zielone wzgórza, kawa rosnąca przed domem, było tam pięknie. Zamieszkaliśmy u jednej rodziny w  małej wiosce, oddalonej od najbliższego miasteczka o 38 km, bez internetu, bez komunikacji, bez prądu czasami. Oddali nam po prostu część swojego domu.

Pracowaliśmy dla jednej  z lokalnych organizacji. Dla nas dużym szokiem było to, że ten system pomocy jest systemem zarobkowym. Organizacje afrykańskie bardzo często traktują międzynarodowe organizacje pomocowe jak firmy. Istnieje organizacja w danej wiosce i ona z tego robi biznes, sposób na życie dla całej wspólnoty. Pod osłoną organizacji pro publico bono ukryta jest tak naprawdę „kasa”, którą finansuje się wiele prywatnych rzeczy. Ale gdyby nie ta organizacja, to wielu benefitów dla tej społeczności by nie było – tak jest z drugiej strony.

Jaki był wtedy Kamerun?

Problemem była i jest bieda, stygmatyzacja związana z HIV, AIDS. Szczególnie wdowy  dotyka ostracyzm. One są zawsze oskarżane o śmierć męża. Walka z takim przekonaniem jest dosyć trudna. Te kobiety są wykluczane ze społeczności, skazywane na samotność. Bardzo mnie zaskoczyło to, że tam w tej części Afryki jest bardzo dużo Albinosów. Też byli okrutnie traktowani, dyskryminowani. Takie dzieci były odrzucane w szkole. Nikt się z nimi nie bawił. W innych częściach Afryki Albinosi są bestialsko mordowani. W Tanzanii wierzy się, że ich części ciała mają moc. Wyrabia się z nich talizmany. Gangi polują na nich także w Burundii, Kongu czy Kenii.

Czy Kamerun to ta część Afryki, która kojarzy się przeciętnemu Europejczykowi z wyuczoną bezradnością ludzi, brakiem motywacji do pracy?

Bezradność, mało pracy, susza – to obraz Afryki saharyjskiej. W Kamerunie ludzie ciężko pracują. Tam są olbrzymie plantacje herbaty, kawy.  Mieliśmy dużo szczęścia, że zaczęliśmy z Adamem od Kamerunu. Gdybyśmy zaczęli od Sudanu Południowego to naszej spojrzenie na Afrykę byłoby zupełnie inne. Ludzie współpracowali z nami, cieszyli się z naszej pomocy, została fantastycznie odebrana. Zadziałało to dlatego, że obydwoje potrafiliśmy słuchać. Przywieźliśmy metodologię badań psychologicznych. Z drugiej strony dostaliśmy olbrzymią wiedzę o potrzebach, o potencjale społecznym, który można było wykorzystać. Połączyliśmy te rzeczy i powstał projekt, który do dziś istnieje. Działa tam Centrum Rehabilitacyjno - Edukacyjne.

Co robiliście potem? Jak było z nowymi projektami?

Po sześciu miesiącach wróciliśmy do Polski. Szukaliśmy nowej pracy, ciekawych projektów. Monopol miała Polska Akcja Humanitarna. Zaczęliśmy rozmawiać z nimi o misji w Południowym Sudanie. Wtedy też spotkaliśmy Sylwię i Wojtka Wilków i z nimi jednocześnie zaczęliśmy rozmawiać o utworzeniu swojej własnej fundacji - Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Chcieliśmy znowu gdzieś wyjechać. Złożyłam papiery do Światowego Programu Żywnościowego i po pół roku - tak długo to trwało, że zdążyliśmy się pobrać w Polsce - dostaliśmy pracę w Warszawie, mnie już prawie przenieśli do Londynu. W ten dzień, kiedy miałam podpisać umowę w Londynie dostałam informację, że mam jechać do Sudanu Południowego.

Od początku czułaś, że chcesz jechać? Nie było żadnej kalkulacji, co będzie lepsze?

Przygoda z Kamerunem bardzo nam pomogła w podjęciu tej decyzji. Wiedzieliśmy, że to jest coś, co chcemy robić przez całe życie. W ogóle się nie zastanawialiśmy. Mogło to wyglądać dziwacznie, rzucamy wszystko dla niepewnej pracy, bo przecież  kontrakty w organizacjach międzynarodowych nie są długie. Adam jechał jako przedstawiciel Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, które wtedy istniało na papierze w Polsce. On miał zdobywać pieniądze dla organizacji będąc tam na miejscu, strasznie trudna rzecz. I tak znaleźliśmy się w Sudanie Południowym. Przez pierwsze dwa lata Adam prowadził projekty w ramach  naszego Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej. Udało się bardzo szybko zdobyć finasowanie na pierwszy projekt, potem drugi, trzeci. Ja pracowałam dla ONZ.

Jak wspominasz te pierwsze dni w Sudanie Południowym?

Tam, gdzie mieliśmy mieszkać nie było zupełnie niczego, dróg, samochodów. Za to milion mieszkańców. Jedyny kawałek asfaltu miał jakieś 500 m. Panowały niesamowicie wysokie temperatury. Mieszkaliśmy w namiocie ponad rok czasu, bo Dżuba była świeżo po podpisaniu traktatu pokojowego, i była stolicą od kilku miesięcy. Trafiliśmy też w sam środek takiej ogromnej machiny pomocowej, o której nie mieliśmy pojęcia. To była misja stabilizacyjna, wojskowa. Na miejscu były siły pokojowe ONZ, mieli olbrzymi camp i były też wszystkie najważniejsze agendy - UNICEF, Międzynarodowy Czerwony Krzyż, Światowy Program Żywnościowy, organizacje w których pracują setki ludzi.

Pierwszy rok spędziliśmy w namiocie, potem ONZ wybudowała takie domy tymczasowe – tzw. „domki z Ikei”. To był duży szok. Wpadliśmy tam w sam środek dużej operacji - powrót uchodźców i wysiedleńców. Wszystkim wracającym trzeba było zapewnić warunki, nie mogli wracać na tereny zaminowane albo na obszary, gdzie nie ma wody. Musieli dostać pakiety żywnościowe - racje trzymiesięczne, pięciomiesięczne, w zależności od pory w której wracali, żeby umożliwić im start do jakiegoś normalnego życia. Dostawali też drobny sprzęt: garnki, łóżka, materace. 4,6 mln ludzi zostało wysiedlonych z tego kraju podczas dwudziestu lat wojny. Można sobie tylko wyobrażać, jaka olbrzymia operacja logistyczna jest potrzebna, żeby tych ludzi z powrotem w tym kraju osiedlić.

Afryka jest bardzo zróżnicowanym kontynentem. Jaki jest Sudan Południowy?

To bardzo skomplikowany region. Występują tam wciąż katastrofy naturalne. W jednym tygodniu, na jednym końcu kraju mamy suszę, a w następnym tygodniu, na drugim końcu tego kraju mamy powódź. Do tego dochodzą konflikty międzyplemienne i religia:  północ zawsze była muzułmańska, południe - chrześcijańskie. Po podziale kraju nastąpiła próba ekspansji muzułmańskiej na południe. W Południowym Sudanie jest ropa. Ale korzystała z tego północ, jak oni się  podzieli, to północ została odcięta od źródła dochodu.

Poza tym Arabowie z Północy biznesowo znacznie lepiej sobie radzą. Oni zakładali na przykład pierwsze sklepy, które powstawały na południu. Po podziale kraju mieli do wyboru, albo się spakować i wyjechać, albo uznać że są Południowymi Sudańczkami. Do tego jeszcze były tam ataki rebeliantów Bożej Armii Oporu Josepha Kony. Robili na pograniczu Ugandy, Republiki Środkowej Afryki i Południowego Sudanu takie wypady do wiosek i  grabili, zabijali, bardzo okrutnie, ćwiartowali ciała, rozrzucali kończyny, całe fragmenty tych ciał. Makabryczne zbrodnie. Sudan był bardzo dużym krajem i przez te wszystkie różnice geograficzne, plemienne, podziały polityczne, tam spokoju nie było i nie będzie nigdy. Zmiany są, ale wciąż na gorsze.

Jak wyglądało wasze życie w Sudanie Południowym?

Po siedmiu dniach zachorowałam na malarię. Byliśmy na lekach, miały nas zabezpieczać. Byłam przekonana, że mam grypę. Poszłam do lekarza, to był Kenijczyk i mu to powiedziałam, a on tak na mnie spojrzał i powiedział:  „Ok, ale zrobimy test na malarię”. Pierwsza malaria nie była taka straszna, ale druga i trzecia były już trudne. Malaria sudańska jest bardzo powszechna. Kiedy tam mieszkasz długo, to szansa by jej nie złapać jest bardzo mała. Miałam ją siedem razy. Były takie sytuacje, że lądowałam w szpitalu i modliłam się, by w końcu lek zadziałał. Było mi niesamowicie zimno. Miałam dreszcze, drgawki, wysoką temperaturę, traciłam świadomości. Adam nie chorował, miał dużą odporność.

Wyobrażenie wielu osób o pracownikach pomocy humanitarnej jest wciąż jeszcze takie, że jadą, pomagają, a przy okazji podróżują, mają czas dla siebie.

To był ciekawy okres w naszym życiu, bo my obydwoje zostaliśmy doprowadzeni do takich swoich limitów pod względem fizycznym i  psychicznym. Bywały takie momenty, kiedy wracasz po dwunastu godzinach pracy, wchodzisz do namiotu, ja już chcę iść pod prysznic wyciągam żel i nie mogę go dotknąć, bo jest tak gorący. Mieszkasz w campie, gdzie jest dwadzieścia namiotów na małej przestrzeni, zero prywatności. Każdy jest z innej kultury, są różne przyzwyczajenia, sposoby zachowania, jeden ma fochy, drugi się upił, trzeci chce spać i trzeba to wszystko znosić.

Inni nam trochę zazdrościli, byliśmy we dwójkę. Zazwyczaj na taką misję wyjeżdża się samemu. Każdy z nich miał swoją rodzinę zostawioną w kraju, a my byliśmy razem, mogliśmy się wspierać. Jak się okazało byliśmy też najmłodsi z całej ekipy. Ale czasu dla siebie jest bardzo mało. Jeśli chcesz pomagać naprawdę, to pracujesz po całych dniach.

Co konkretnie tam wtedy robiliście?

Ja pracowałam przy programie Światowego Programu Żywnościowego przy tzw. reintegracji tych ludzi, współpracy z innymi agendami ONZ, żeby można im było ułatwić powrót do normalności. Adam pracował dla Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej przy budowie Centrum Szkoleń Zawodowych i budował szkołę. Dwie szkoły zostały wybudowane. Istnieją do dziś.

Dobrze poznałaś ten kraj?

Tak. Zwiedziłam cały Sudan, bo potem zajmowałam się też pomocą kryzysową. Dżuba to był inny świat - stolica, cywilizowany wycinek Sudanu Południowego. Było kilkaset pracowników międzynarodowych, tak naprawdę to oni tworzą sztuczną ekonomię. A jak się wyjechało poza Dżubę, to ten widoki były naprawdę… sama nie wiem… Czasami miałam takie poczucie, że nawet National Geographic nie pokazuje czegoś takiego. To są bardzo niedostępne tereny. Jechaliśmy trzy dni w busz. Byłam w takich miejscach, gdzie zapałka do rozpalenia ogniska to rzadkość. A z drugiej strony w takich wioskach przerażało mnie to, że ten militaryzm - on tam jakieś dwadzieścia lat był powszechny - że został zaakceptowany, czymś normalnym jest karabin w ręku dziecka, jest częścią tamtej rzeczywistości.

A paradoksy polegają na tym, że w takich rejonach wyrostek robaczkowy jest śmiertelną chorobą, bo jak jest atak to nie ma transportu, ani możliwości wykonania operacji. Ale do śmierci wszyscy są tu przyzwyczajeni. I tej spowodowanej chorobami i tej tragicznej, kiedy ktoś do kogoś po prostu strzela. Miałam też tak chwile, że bałam się rebeliantów. Nie było żadnej drogi ucieczki stamtąd, żadnej komunikacji. Na jednej misji byliśmy na terenach Bożej Armii Oporu i miałam takie poczucie klaustrofobii, że jestem tak daleko, tak głęboko w tym buszu, że aż mnie to osaczało – taka myśl, że może stać się coś bardzo złego.

Adam Cię wspierał? Jeździł czasem z Tobą?

Tak, na tyle, na ile to było możliwe. Był w tym niesamowity. Bał się o mnie, ale nigdy mi nie powiedział bym nie jechała. Pomagał jak mógł. Bardzo wtedy chudłam, nie mogłam jeść tego jedzenia lokalnego, to zazwyczaj są niedogotowane rzeczy: mięso, dziczyzna, albo szczury pieczone na patykach, smażone robaki. Były też warzywa, ale nigdy nie było wiadomo w jakiej wodzie były gotowane. Adam przed każdą misją gotował mi jajka. Zabierałam ich tyle, ile mogłam i do tego sporo butelek Coca-Coli. Wracałam bardzo zmęczona psychicznie i fizycznie. Organizm pracował dwadzieścia cztery godziny na dobę. Czułam się jak wykręcona ścierka. Siłę dawało mi to, że ci ludzie dobrze reagowali jak im pomagaliśmy. Cieszyłam się, że mają jedzenie na jakiś czas.

Panował głód?

Tak. W Sudanie Południowym ludzie mają takie braki kaloryczne, są tak słabi, że nie robią nic.  Rodzą się niedożywione dzieci, dorastają w takich warunkach, ich zdolności mentalne są ograniczone dużo bardziej niż dziecka, które dorastając ma zapewnione jedzenie. To już kwestia pokoleń. Bardzo trudno jest odwrócić skutki tego.

Panuje wielożeństwo. Rozmawiałam z kobietami na ten temat i te, które się ze sobą dobrze dogadują, żyją we wspólnocie, mają poczucie bezpieczeństwa. Nie widzą żadnego problemu, że muszą dzielić się mężem. Mają grafik ustalony, gdzie on danego dnia śpi.  Wychowują dzieci razem, żyją w pełnej komunie. Niektóre mówiły mi, że dzieci nie wiedzą nawet, która z nich jest ich biologiczną mamą. Karmią i opiekują się swoimi dziećmi wymiennie. Mężczyzna może mieć do czterech żon. Na terenach wiejskich jest to zjawisko bardzo powszechne. Dzieci są cenne. Od dziesiątego, dwunastego  roku życia już pracują na rodziców, to kolejna para rąk do pracy. Są traktowane jako dochód, a nie wydatek.

Co z globalnym obliczem biedy na świecie? To problem, którego nie da się rozwiązać, choć wiele organizacji humanitarnych próbuje coś robić, ale to niemożliwe.

Postępująca na świecie urbanizacja sprawia, że w wielu rozwijających się krajach powstają olbrzymie skupiska miejskiej biedy - tzw. slumsy. Praca w takich środowiskach jest ekstremalna, i bieda jaką się tam napotyka, jest znacznie trudniejsza do zwalczenia niż na terenach wiejskich. Tam powinniśmy obecnie pomagać, ale bardzo często jest to dla organizacji humanitarnych wyzwanie ponad siły - skala problemu, poziom przestępczości kryminalnej, trudności prawne z usankcjonowaniem obecności tych skupisk ze strony władz itd. Slumsy Kibera w Nairobi, Makalulu w Zambii, przedmieścia New Delhi w Indiach - to toczące się codziennie kryzysy humanitarne, o których się nie mówi, i na które nie ma środków finansowych jeśli chodzi o pomoc humanitarną. A ludzie żyją w nich, w koszmarnych warunkach.

Moim zdaniem Europa i USA bardzo szeroko dyskutują na temat - jak pomagać. Obserwuję to i trudno za nimi nadążyć. Tylko w Polsce niestety ten temat jest bardzo niszowy. Pomoc międzynarodową w naszym kraju wciąż traktuje się jako rodzaj cywilnego „misjonarstwa”. Realizując projekty pomocowe ingerujemy w bardzo wrażliwą tkankę lokalnych układów społeczno - ekonomicznych, oraz w środowisko naturalne. By sensownie pomagać musimy wiedzieć, jak to robić. Nie wystarczy sam zapał. Potrzebna jest specjalistyczna wiedza: ekonomistów, ekologów, inżynierów, lekarzy. Do tego lata doświadczeń w takiej pracy i profesjonalna analiza.

Dając pomoc uzależniamy ludzi od niej?

Były robione badania na ten temat, żadne tego nie potwierdziło. To co my dajemy, to są tak znikome rzeczy, kropla w morzu potrzeb. Czy to ich może nauczyć bezradności? Nie. Oni i tak, czy dostają jakąkolwiek pomoc, czy nie, muszą sobie radzić. To nie jest idealny system. Jest też czarna strona pomocy. To biznes, wielu ludzi na tym robi potężne pieniądze i nie mówię tu o pracownikach organizacji, ale o lokalnych urzędnikach, którzy wpuszczają na przykład koncerny farmaceutyczne, testują leki na ludziach. Ja jestem daleka od tego, by o tym nie mówić, to się dzieje. Ale nie wymyślono innego lepszego systemu pomocy.

Nie daje się teraz produktów, daje się pieniądze. Taka jest obecnie tendencja w pomocy międzynarodowej. Chodzi o to, by wspierać i pobudzać ich ekonomię, przedsiębiorczość. Lokalna ekonomia w wielu miejscach została zniszczona, bo przywożono konkretne rzeczy np. mąkę. Ludzie mieli możliwość wyprodukowania jej u siebie w wiosce obok, ale jeśli my ją tam notorycznie dostarczaliśmy, to po co oni mieli to robić.

Kiedy skończyły się twoje misje i praca Adama, chcieliście odpocząć? Czy pojechać od razu dalej, do innego kraju na kontynencie?

Mieliśmy plan, by przenieść się do Zambii.  Byliśmy już zdecydowani, właściwie blisko przeprowadzki, ale przytrafił się wypadek, Adam stracił życie. Trudno mi o tym mówić.  Nie wiem, czy to można w ogóle nazwać wypadkiem? Został uderzony przez pijanego rosyjskiego oficera, który wtargnął na teren jednostki ONZ i pobił kilka osób. To wszystko działo się bardzo szybko, trwało jakieś pięć minut. Adam upadł na ziemię i to był koniec.

Lekarze stwierdzili potem, że miał kruche naczynia mózgowe i one nie wytrzymały, kiedy były zadawane ciosy. Po śmieci Adama musiałam zamknąć się w sobie, by poradzić sobie z bólem. Mam silną osobowość, nie pokazywałam emocji na zewnątrz, trudno więc było się do mnie nawet zbliżyć. Ale miałam dookoła siebie mnóstwo wspaniałych osób - rodziny i przyjaciół - czuwali i opiekowali się mną niczym dobre anioły, czyniąc mój ból i moje rozbite na tysiąc kawałków życie choć trochę lżejszym. Za to jestem im niesamowicie wdzięczna. Przyjaciele dopomogli mi w formalnościach w Ambasadzie w Nairobi. Sama bym sobie nie poradziła. W Moskwie, gdzie toczył się proces sądowy w sprawie śmierci Adama wspaniale opiekował się mną konsul Michał Greczyło.

Co roku, w dzień śmierci Adama piszę maile do wszystkich tych, którzy go znali. To jest bardzo trudne, kiedy odchodzi ukochany człowiek z twojego życia. Adam, to była moja druga połówka. Została ogromna pustka … bezsensowna, niezawiniona śmieć.

Chciałaś wtedy wyjechać z Afryki? Nigdy już tam nie wracać?

Tak. Chciałam tę pracę rzucić, mówiłam sobie: „Bez niego to nie ma sensu”. Wyjechałam z Afryki. Dałam sobie czas, nie pracowałam. Dwa lata stawałam na nogi. Nie wiedziałam, co chcę robić. Dla mnie wtedy wszystko było pozbawione sensu. Byłam załamana. Potem chciałam zmienić pracę. Myślałam, że się przekwalifikuję, wyjechałam do Londynu na jakiś czas, ale to powołanie pomagania, ono było silniejsze ode mnie. Zaczęłam wyjeżdżać na krótkie projekty, na kilka miesięcy. I wróciłam. Zrozumiałam, że to jest to, co chcę robić w życiu.

Pojechałam do Zambii. Potem byłam w Libii w 2011 roku i w Kenii w obozie uchodźców. W końcu zostałam freelancerem. Robię teraz projekty głównie dla organizacji brytyjskich. Ostatni to Indie. Podczas cyklonu Phailin w Zatoce Bengalskiej zniszczone zostały domostwa najuboższych rybaków. By wspomóc ich w jak najbardziej wydajny sposób, trzeba było wykonać analizę ekonomii lokalnej: źródeł utrzymania, potencjału ekonomicznego danej społeczności, więzi społecznych. Konsorcjum lokalnych organizacji pozarządowych trzeba było przeszkolić właśnie w kierunku wykonania takiej analizy i szacowania potrzeb humanitarnych w przyszłych kryzysach na tym obszarze. I tym tam się zajmowałam. Oceniałam według skali ekonomicznej potrzeby ludzi tam na miejscu i potem dostosowałam program, który był dla nich najlepszy.

Czym będziesz zajmowała się w tym roku?

Współpracuję teraz z polską firmą dostarczającą innowacyjne rozwiązania na potrzeby pomocy humanitarnej. Piszę dla nich projekty pomocowe, które wykorzystane zostaną przez międzynarodowych donatorów w katastrofach humanitarnych. Mam też podpisany kontrakt z  Brytyjskim Czerwonym Krzyżem. Będę ich dyżurnym analitykiem w pierwszym kwartale roku. Nie wiem jeszcze, gdzie zostanę wysłana. Być może będzie to region dotknięty wirusem ebola.

Jak ocalasz pamięć o Adamie?

Budowana przez Adama szkoła podstawowa w Mpunde w Zambii ukończona została po jego śmierci przez Polskie Centrum Pomocy Międzynarodowej. Szkoła istnieje tam do dziś, funkcjonuje wspaniale. Czytam maile stamtąd i aż mi serce rośnie. Adam był bardzo mądrym i ciepłym człowiekiem. Refleksyjnym. Potrafił się zatrzymać i racjonalnie podjąć decyzję, nawet w największym chaosie czy sytuacji kryzysowej. Miał też dar zjednywania sobie ludzi. Bardzo brakuje mi jego mądrości i równowagi. Inspirował mnie do tego, by się zatrzymać czasem i rozejrzeć wokoło, by widzieć więcej.

W hołdzie dla Niego powstał Fundusz im. Adama Świerczyńskiego w ramach którego finansowana jest edukacja młodzieży z krajów rozwijających się. Poszukujemy teraz środków na sfinansowanie edukacji dla czterech niesamowicie zdolnych uczniów z położonej w głębokim buszu wioski w Zambii. Jest to najlepszy z możliwych „żywy” pomnik ku pamięci Adama. Zawsze marzył o długofalowej pomocy - dawaniu wędki, a nie ryby.

Czego nauczyła cię Afryka?

Dostarczała ekstremalnych doznań. Wszystko, czego doświadcza się na tym kontynencie jest bardziej intensywne: życie i śmierć są na wyciągnięcie ręki, kolory, smaki, zapachy są znacznie bardziej wyraziste. Piękno tych emocji wiele razy dawało mi energię do znoszenia przeciwności. Afryka dała mi siłę.

Dziękuję za rozmowę.

Wszystkich, którzy chcieliby pomóc dzieciom w Zambii  Urszula Świerczyńska zaprasza na stronę http://funduszadama.pl