Etgar Keret, „Siedem dobrych lat” W.A.B, Warszawa 2014

Keret podobno jest jednym z najbardziej popularnych autorów w izraelskich więzieniach. Doskonale czyta się jego opowiadania w drodze pomiędzy celą i prysznicem. Wszystkim, którzy nie przebywają w kazamatach polecam go na dobranoc.

Można mu zazdrościć lekkości. Uwodzi metaforami, ciętymi ripostami. Jak zawsze dzięki niemu rozbrajająco szczerze śmiejemy się z samych siebie, nabieramy dystansu. „Siedem dobrych lat” to trzydzieści sześć opowiadań rozpiętych pomiędzy dwoma krańcowo różnymi, symbolicznymi wydarzeniami w życiu pisarza - narodzinami jego syna i śmiercią ojca.

Wojna miesza się tu z banałem codzienności, troska o losy bliskich z żartami. Bo kiedy Keret  jest na „serio” to tylko po to, by za chwilę przekłuć balon pełen nieznośnej powagi.  Pisarza dopada lęk, że oto z chwilą narodzin syna będzie musiał się zmienić. Pełna mobilizacja, odpowiedzialność. Trzeba będzie bardziej pokochać świat. Podpatrujemy jak każdego dnia przez siedem lat, z cierpliwością objaśnia go synowi tak, by dziecko nie przyłapało go na kłamstwie, stając się przez to lepszym człowiekiem.

„Przed szóstymi urodzinami naszego syna zapytaliśmy go, czy chciałaby, żebyśmy zrobili coś specjalnego. Lew przyjrzał nam się lekko podejrzliwie i zapytał, dlaczego w ogóle musimy robić coś specjalnego. Odpowiedziałem, że nie musimy, ale w dzień urodzin zwykle robi się coś wyjątkowego, bo chodzi o wyjątkowy dzień. Więc jeśli jest coś, co Lew chciałby, żebyśmy zrobili z okazji jego urodzin, na przykład udekorowali mieszkanie, upiekli ciasto lub pojechali w miejsce, gdzie na ogół nie jeździmy, mama i ja chętnie to spełnimy. A jeśli nie, możemy spędzić ten dzień jak każdy inny, jego wybór. Lew przyglądał mi się kilka chwil w skupieniu i powiedział:

- Chcę, żebyś zrobił coś specjalnego na twarzy.

I tak narodziły się wąsy.

Wąs to twór włochaty i tajemniczy, o wiele bardziej tajemniczy od swojej starszej siostry brody, brody, która wyraźnie przywodzi smutne skojarzenia ( żałobę, nawrócenie religijne, porzucenie na bezludnej wyspie). Skojarzenia, które budzi, idą bardziej w stronę Shaft, Burta Reynoldsa, niemieckich gwiazd porno, Omara Sharifa i Baszara al – Assada, czyli krótko mówiąc - lat siedemdziesiątych i Arabów. Dlatego to dość naturalne, że stary znajomy, widząc cię pierwszy raz z wąsami, nie zapyta: „Jak leci?”, „Jak rodzina?” czy „Nad czym teraz pracujesz?”, tylko: „Co za numer z tymi wąsami?”

I tak moment, w którym zacząłem hodować wąsy - dziesięć dni po poronieniu mojej żony, tydzień po urazie kręgosłupa, jakiego doznałem w wypadku samochodowym i dwa tygodnie po zdiagnozowaniu u mojego ojca nieoperacyjnego raka – nie mógł być lepszy. Zamiast rozmawiać o chemioterapii ojca czy transfuzji krwi żony, mogłem toczyć lekkie pogawędki o gęstej kępce włosów nad górną wargą. I wszystkim ludziom, którzy pytali „Co za numer z tymi wąsami?”, mogłem udzielić doskonałej i nawet dość prawdziwej odpowiedzi: „Dzieciak prosił”.

Wiesław Myśliwski, „Ostatnie rozdanie”, Znak, Kraków 2013

Wszystko zaczyna się od znalezionego notesu. Bohater Myśliwskiego przywołuje ludzi, miejsca, sytuacje. Niby banalne. Ale jak on to robi. To literatura najwyższej próby. O ludzkim losie, przeznaczeniu, przemijaniu, miłości, sensie istnienia Myśliwski pisze z wielką rozwagą, życiową mądrością, precyzją – pisze mistrzowsko, jakby wcześniej podpisał pakt z diabłem na dzieło życia. Czyta się „Ostatnie rozdanie” jednym tchem. Słowa układają się bez wysiłku, takie mamy wrażenie. Płyną. Nie ma tu raf na które czytelnik mógłby wpaść. Nie ma też fajerwerków. Autor pisze surowo, oszczędnie. Nie chce się po prostu, ot tak podobać. Jest wierny sobie. Powiedział kiedyś, że „pisać książki powinno się dopiero, gdy człowiek naprawdę czuje, że nie ma już żadnego innego wyjścia (…), wtedy kiedy jest się przekonanym, że ma się coś naprawdę do powiedzenia komuś drugiemu”.

Zaczyna o świcie. Pisze najczęściej ołówkiem. Pośród kartek leży temperówka, jest i zawsze paczka papierosów. Myśliwski pisze długo. Ale na takie książki warto czekać.

Kacper Godycki - Ćwirko, „Sprzedaj lodówkę i jedź dookoła świata”, Wydawnictwo Zwierciadło, Warszawa 2013

Odkrył świat pełen bliskości, szczęścia i radości z powodu bycia, a nie posiadania. Kacper Godycki - Ćwirko zwiedził 40 krajów jak prawdziwy wagabunda, nomad. Imponował talentem, odwagą, pasją i niesłychaną energią. Pięć lat temu, w ciągu sześciu miesięcy, okrążył Ziemię. Był w miejscach, gdzie przyroda poraża swoim niesamowitym pięknem. Doświadczał rzeczy, o których wielu z nas może tylko śnić. Jestem absolutną fanką tej książki.

„Kapitan w sterówce na górnym pokładzie odkręca gaz do końca. Po kwadransie zauważam, jak woda na lewej burcie dosłownie się gotuje. To ławica delfinów, licząca ponad dwieście sztuk. Wszystkie są dzikie, żyją w swoim naturalnym środowisku, nie są uczone, dokarmiane czy oswajane. One tu po prostu żyją. Łódź zatrzymuje się, a ja wskakuję do ich świata i po chwili otaczają mnie dziesiątki rozpędzonych osiemdziesięciokilogramowych torped. Reagują na charakterystyczny dźwięk, którego się nauczyłem. Nie ma to jak piszczeć i pogwizdywać, czując zdrętwiałe usta, które prawie przyklejają się do ustnika krótkiej rurki. Otaczają mnie wtedy zaciekawione, nurkuję z nimi. Czas jakby się zatrzymał. Parę osób obserwuje mnie z łódki. Nie zdecydowali się wskoczyć, jest naprawdę zimno i nieprzyjemnie, choć noszenie góra – dół przez fale sprawia mi przyjemność. Wschodzi słońce, pociski co rusz wyskakują nad wodę, wzbijają się w powietrze i robiąc ewolucje, z pluskiem wpadają w bulgoczący kobalt. Po godzinie drętwieją mi stopy i dłonie. Po kolejnej usta pomalowane są na jeżynowo i przestaję słyszeć, lodowata woda wdziera się wszędzie, nie mam siły wejść na pokład. (…) Ale jest bosko!”

I takich niezwykłych opowieści jest tu wiele. Anita Werner ma rację. Ta książka jest jak wirus, którym każdy chciałby się zarazić.

Agata Tuszyńska, „Ćwiczenia z utraty”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2007

Przeczytałam tę książkę osiem lat temu, a wciąż ze mną jest. Dziennik choroby, umierania. Pisany szczerze, z ogromnym lękiem, niepogodzeniem, czułością, bezgranicznym oddaniem się osobie, którą się kocha. Jedna z najbardziej osobistych - obok „Rodzinnej historii lęku” - książka autorki.

Jesienią w księgarniach pojawi się najnowsza książka Agaty Tuszyńskiej, „Narzeczona Schulza”. Józefina Szelińska była jedyną kobietą, której Bruno Schulz zaproponował małżeństwo. Jedyną, do której napisał ponad dwieście listów (wszystkie zaginęły). Jedyną, której oficjalnie zadedykował swoją książkę. Jedyną, która próbowała z jego powodu odebrać sobie życie.

Paulina Wilk, „Lalki w ogniu”, Czarne, Warszawa 2011

Przez osiem lat jeździła do Indii. Żyła tam, z cierpliwością i dużą empatią przyglądała się Hindusom - ich religii, kulturze, tradycjom, ekonomii, biedzie i bogactwu. Niezwykłe opowieści o Indiach – opowiadane z precyzją, dbałością o detale, z fenomenalnymi opisami codzienności – przeplatają się z poetyckimi puentami. Doskonały debiut Pauliny Wilk.

Polecam wydanie (drugie) Carta Blanca ze świetnymi fotografiami B. Pogody.

Magdalena Grzebałkowska, „Beksińscy. Portret podwójny”, Znak, Kraków 2014

Przenikliwa, smutna, szczera. Portret ojca i syna. Gdzieś w cieniu, żona i matka. To nie jest opowieść o karierze malarza ani o talencie jego syna, którego audycji w radiowej Trójce słuchało tysiące fanów. To portret rodzinny o dziwactwach, lękach, niepogodzeniu, niezgodzie na życie. Ale też o niezwykłej erudycji, wrażliwości. Obrazy, fotografie, zapis z dziennika fonicznego jaki prowadził Zdzisław Beksiński, listy, rozmowy ze znajomymi i przyjaciółmi obojga - wszystko to, do czego udało się Magdalenie Grzebałkowskiej dotrzeć jest zestawione precyzyjnie, w punkt. „Nieodgadnionych Beksińskich, ojca i syna, spotkało po śmierci coś wspaniałego. Otóż Magdalena Grzebałkowska napisała o nich wielką, głęboką i brawurową książkę reporterską” - zrecenzował Mariusz Szczygieł. Ważna książka.

Alexandra Fuller, „Dziś wieczorem nie schodźmy na psy”, Czarne, Wołowiec 2013

Fuller pisze o swojej rodzinie brawurowo. Bez cenzury. Momentami boleśnie także dla czytelników. Jej dzieciństwo w Afryce jest jak bajka, a czasem zły sen, o którym chciałoby się jak najszybciej zapomnieć. Afryka dała jej tyle samo, co zabrała. Najpierw próbowała opisać swoje życia jak pisze się fikcję. Jak sama przyznaje, wcześniej powstało osiem czy dziewięć wyjątkowo kiepskich powieści inspirowanych losami jej brytyjskiej rodziny, która  mieszkała w Rodezji (Zimbabwe), Malawi i Zambii. „W końcu zrozumiałam, że te fikcyjne dzieła były książkami kobiety zbyt przestraszonej, by spojrzeć światu w twarz, a jeśli Afryka nauczyła mnie czegokolwiek, to tego, jak przekrzyczeć głośny wiatr pory suchej, by zostać usłyszaną na wszystkich krańcach farmy”. To historia Brytyjczyków, którzy pokochali Czarny Ląd na przekór wszystkiemu. Szalona, piękna opowieść  Bobo - małej dziewczynki, a potem dorastającej tam białej kobiety.