„Diuna pojedzie z nami nawet na koniec świata"
„Diuna pojedzie z nami nawet na koniec świata"
Była ich strażnikiem. Działała jak dobry, stary kaloryfer. Ratowała, kiedy mieli siebie dość. Diuna podczas podróży Agaty Włodarczyk i Przemka Bucharowskiego jest nie do zastąpienia. Ta niezwykła wataha z Warszawy od kilku lat brawurowo przemierza świat.
Jak Diuna trafiła do Waszego domu?
Agata: Chcieliśmy mieć psa, ale naszą pasją jest i była wspinaczka skałkowa, górska. Każdą wolną chwilę spędzaliśmy w skałkach. Wiedzieliśmy, że musimy szukać psa o konkretnych cechach, z którym „da się coś robić” – podróżować, chodzić po górach, biegać. Dlatego nie zdecydowaliśmy się na adopcję psa ze schroniska. Musieliśmy mieć pewność – o ile jest to w ogóle możliwe – że pies, który zostanie członkiem naszej rodziny będzie miał wrodzone predyspozycje do bardzo aktywnego trybu życia, towarzysząc nam nie będzie się męczył, a czerpał z tego radość. Tak trafiliśmy na wilczaka czechosłowackiego.
Przemek: Chcieliśmy wychować psa od małego. Podczas pierwszej wizyty u hodowcy zobaczyliśmy małą, czterotygodniową kuleczkę. Była pełnym energii i najszybciej rozwiniętym w stadzie szczeniakiem.
Właściwie to jak to się stało, że postanowiliście Diunę zabrać w taką długą podróż?
Agata: To pytanie pada bardzo często i szczerze powiedziawszy, trochę nas dziwi. Skoro zdecydowaliśmy się na psa i Diuna zamieszkała z nami to od początku naturalne dla nas było, że będzie z nami wszędzie podróżować. Rodziny przecież się nie zostawia, nie oddaje do schroniska, nie sprzedaje, nie podrzuca znajomym.
Wiele osób nie wyobraża sobie by w długą podróż, w odległe rejony świata zabrać psa. To wymaga dobrej organizacji, załatwienia niezbędnych formalności. Trzeba być przygotowanym na to, że pies może zachorować, mogą pojawić się jakieś inne problemy. Was to wszystko nie zniechęciło. Co trzeba załatwić, by tak podróżować?
Przemek: Wbrew pozorom nie jest to aż tak skomplikowane, jak mogłoby się wydawać. Do wszystkiego można się przygotować. Potrzebny jest dobry plan i trochę wolnego czasu. Pies musi mieć komplet badań i szczepień weterynaryjnych, paszport - mikrochip identyfikacyjny, a także certyfikat badania laboratoryjnego surowicy psa na obecność przeciwciał neutralizujących wirusa wścieklizny. Takie badanie jest wykonywane w Państwowym Instytucie Weterynaryjnym w Puławach. Ten certyfikat jest niezbędny jeśli wracamy na terytorium UE z krajów tzw. Trzeciego Świata. Warto też od małego przyzwyczajać psa do różnych środków transportu i niecodziennych sytuacji. W ten sposób będzie mniej podatny na stres związany z podróżowaniem.
Jak Diuna znosi podróże samolotem?
Nasz pierwszy lot samolotem z Diuną był bardzo stresujący. Głównie dla nas, ponieważ nie wiedzieliśmy jak nasza suka zniesie 10 godzin samotnie. Duży pies leci w samolocie jako cargo, nikt w trakcie lotu nie ma do niego dostępu. Szczęśliwie przelot zakończył się sukcesem. Diuna odtańczyła taniec radości na lotnisku w New Delhi. Jej radość udzieliła się także nam, szybko okazało się, że 10 godzin podróży w luku bagażowym samolotu nie sprawiło jej większego problemu. Z powrotem było już łatwiej, wracaliśmy przez kilkanaście godzin z przesiadką w Istambule.
Co daje nam pies w podróży?
Agata: Poczucie bezpieczeństwa – Diuna jest świetnym obrońcą, działa jak „dzwonek” ostrzegawczy. Dużo wcześniej niż my wie, że zbliża się niebezpieczeństwo. To nam w wielu sytuacjach bardzo pomogło.
Przemek: Ostrzegała nas nie tylko przez zbliżającymi się ludźmi, ale także przed zagrożeniami naturalnymi – nadchodzącą burzą, monsunem, wodospadem, dzikimi zwierzętami.
Agata: Taki pies jest też niezawodnym „kaloryferem”. Marznąc w Himalajach, w naszych letnich śpiworach każdej nocy przytulaliśmy się do Diuny. Poza tym pies – podróżnik przyciąga uwagę, jest swoistym haczykiem. W kulturach, w których psy są akceptowane i lubiane Diuna zawsze budziła pozytywne emocje. Kiedy przemierzaliśmy na rowerach Rosję, nasza „sabaka” podróżująca w rowerowej przyczepce zawsze była w centrum zainteresowania, nawet w najmniejszej miejscowości. Jadąc magistralą M5 z nią zwracaliśmy na siebie uwagę, nie byliśmy zwykłymi turystami, nasza „trójka” była czymś niespotykanym. Ludzie zapraszali nas do domów, rozmawiali z nami, chcieli nas ugościć. A przede wszystkim chcieli poznać takich dziwaków. Często słyszeliśmy określenia: „ duraki i gieroje”.
Na pierwszej wyprawie Diuna była z Wami w Indiach. Dlaczego wybraliście ten kraj?
Agata: Tak naprawdę to Indie wybrały nas. Zostaliśmy zaproszeni do Delhi przez młodego, poznanego kilka lat wcześniej w Armenii podczas wspinaczki, dziennikarza. W Indiach mieliśmy razem współpracować przy startupie nowego czasopisma o sportach outdoorowych. Brzmiało to jak przygoda życia. Nie było się nad czym zastanawiać.
Indie robią wrażenie?
Pierwsze dwa tygodnie to było zauroczenie, potem zaskoczyła nas proza życia. W Indiach nawet najprostsza z pozoru rzecz urasta do rangi niemożliwej. Hindusi mają talent do komplikowania sobie życia. Europejczykowi ciężko jest przestawić się na taki tryb życia. Tymczasem trzeba nabrać dystansu do wielu spraw, których nie da się w tym kraju „przeskoczyć”. To nie jest kraj, wobec którego można mieć ambiwalentny stosunek. Jak ktoś kiedyś powiedział: „Albo go kochasz, albo nienawidzisz”.
Jak się tam odnaleźliście jako podróżnicy z psem?
Agata: Nie było nam łatwo. Psy w Indiach traktowane są źle. Już sama nazwa indyjskich psów ulicznych pariah dogs - psy pariasi, mówi o tym, że jest to gatunek wykluczony, niechciany.
Przemek: Chociaż z Bollywood i z Zachodu przyszła moda na trzymanie psów w domach, ale tylko rasowych, nadal traktuje się je przedmiotowo. Nie są socjalizowane, szkolone, często nie zaspakaja się nawet ich podstawowych potrzeb. Jest to o tyle ciekawe, że na przykład delfiny zostały uznane przez rząd indyjski za osoby, czyli jednostki czujące, myślące, obdarzone inteligencją. A psy są na granicy wykluczenia.
Agata: Diuna nie przypominała psów do widoku których mieszkańcy Delhi byli przyzwyczajeni. Część ludzi zwyczajnie się jej bała, inni wykorzystywali jej wygląd by wyciągnąć od nas dodatkowe pieniądze na przykład za przejazdy tuk-tukiem, wmawiając nam, że to Diuna to very dangerous dog.
W Delhi nie da się psa zabrać do metra ani autobusu. Nie można ot tak spuścić psa ze smyczy, bo jest niebezpiecznie i brudno. Na ulicach panuje chaos, tłok, jest duży ruch. Pośród ludzi biegają indogi, małpy, wiewiórki i... świnie w każdym kolorze i rozmiarze. Obecność psa sprawiała, że to my stawaliśmy się pariasami, wyrzutkami społecznymi. To dlatego zdecydowaliśmy się na podróż w Himalaje.
Z dala od tłoku, hałasu za to pojawiły się przed Wami inne wyznawania. Wyprawa w Himalaje, którą opisujecie w książce „Wataha w podróży. Himalaje na czterech łapach” nie była zaplanowana, wszystko potoczyło się spontanicznie. Co się działo przez te dwa miesiące?
Agata: Spędziliśmy w górach 55 dni, bez żadnego wsparcia z zewnątrz. Zabraliśmy tam Diunę, to był dla nas wszystkich niezły test. Wydarzyło się naprawdę wiele. Były sytuacje zabawne, były trudne i bardzo niebezpieczne. Był pot, krew i łzy. Autentycznie.
A Himalaje jakie zrobiły na Was wrażenie?
Agata: Przyroda Himalajów jest oszałamiająca, piękna i dzika. Są ogromne puste przestrzenie, strome stoki, ośnieżone szyty. Człowiek czuje tam ogrom natury, uświadamia sobie niemal namacalnie jaki jest przy niej mały i jak niewiele znaczy. Ale to czym Garwhal ujął nas najbardziej to był brak ludzi, i taka bezkresna pustka. Coś, co w dzisiejszych czasach trudno odnaleźć zwłaszcza w polskich górach.
Niesamowite wrażenie zrobiły też na nas kwitnące lasy rododendronowe. Rośliny, które w Polsce są niewielkimi krzewami hodowanymi w ogrodach, w Garwhalu tworzą gęste lasy, które w kwietniu zakwitają na czerwono, różowo, fioletowo czy biało tworząc bajecznie kolorowe labirynty, którymi wędrowaliśmy.
Natomiast w czasie naszej wędrówki spotykaliśmy niewiele zwierząt. Poza małpami i hodowlanymi owcami, kozami i bawołami – widzieliśmy ich naprawdę niewiele. Lokalni mieszkańcy straszyli nas tygrysami, panterami śnieżnymi i niedźwiedziami himalajskimi, ale żadnego z tych zwierząt nie dane nam było spotkać. Może na szczęście, bo spotkanie z nimi oko w oko nie zawsze kończy się dla ludzi szczęśliwie. Podejrzewamy, że to obecność Diuny, jej obcy zapach kazał drapieżnikom trzymać się od nas z daleka.
Jak zachowywała się Diuna? Chciała być Waszym przewodnikiem?
Agata: Już od pierwszych dni, kiedy trafiła do nas do domu dbaliśmy o to, byśmy to my byli jej przewodnikami, a ona – częścią naszego stada. Trochę jednak potrwało zanim wypracowaliśmy idealny szyk marszu. Na początku to Diuna szła pierwsza i zawsze czekała na ostatnią osobę w stadzie. To bardzo opóźniało nasz marsz. Dlatego po kilku dniach zrobiliśmy zamianę. Przemek prowadził, za nim szła Diuna przypięta do pasa biodrowego mojego plecaka, a na końcu, po drugiej stronie smyczy – byłam ja. Dzięki temu Diuna nie ociągała się, bo miała przewodnika przed sobą, a mnie pomagała na stromych podejściach. Było bezpiecznie, bo Przemek mógł ją kontrolować by nie zbiegała w dół za szybko – co groziło ściągnięciem mnie z drogi.
Ile kilometrów w taki sposób przemierzyliście?
Agata: 500 km.
Przemek: W trudnym, górskim terenie cały czas. Często na wysokości ponad 4000 m n.p.m.
Co było trudne? I co okazało się cenne podczas takiego długiego wędrowania?
Agata: Trudny był oczywiście sam marsz, codzienne dźwiganie ciężkich plecaków i to, że nie było od tego ucieczki. Jeśli nie bylibyśmy w Himalajach, musielibyśmy być w gorącym Delhi, dlatego mimo zmęczenia i wielu trudności nie zrezygnowaliśmy z tej podróży.
Ale tak naprawdę najtrudniejsze było pokonanie tego, co działo się w naszych głowach. 24 godziny na dobę każde ze swoimi myślami, osobno, i wciąż razem. To doświadczenie pozwoliło nam dojrzeć i jeszcze bardziej, zaufać sobie nawzajem. To okazało się najcenniejsze. Poczuliśmy się prawdziwym stadem, rodziną, która nawet w najtrudniejszych momentach zawsze może na sobie polegać. Złapaliśmy też niesamowity kontakt z Diuną. Niewielu przewodników psów może sobie pozwolić na to, by być ze swoim psem 24 godziny na dobę, my mogliśmy. Dzięki podróżowaniu różnymi środkami transportu i spotkaniom z różnymi ludźmi, dzięki wielu przygodom, które nam się przytrafiały nasz pies nie jest lękliwy. Świetnie się przystosował. W każdym środku transportu po prostu kładzie się i zasypia. Jeśli my jesteśmy obok, potrafi wyluzować się w każdej sytuacji, nawet w dużym tłumie.
A taka zwykła codzienność tam w górach bywała czasem upiorna?
Agata: Tak. Wszystko nam się psuło, pruło, niszczyło. Kupiony w Indiach sprzęt „made in china” popsuł się jako pierwszy, ale i markowe, przywiezione z Polski rzeczy nie przetrzymały podróży.
Przemek: Do Indii wzięliśmy dużo sprzętu wspinaczkowego - ciężkie buty górskie do wspinaczki zimowej, raki i czekany. Większość tych rzeczy świadomie zostawiliśmy w New Delhi. Garhwal przeszliśmy w sandałach, tylko powyżej 4000 m n.p.m. zakładaliśmy lekkie półbuty. Musieliśmy minimalizować nasz bagaż, który przez 55 dni nieśliśmy na plecach.
Agata: Pomimo tych zabiegów plecak Przemka ważył ok. 35 kg, mój ponad 25 kg.
Przemek: Dużo też improwizowaliśmy – Agi miała kije trekkingowe zrobione ze ściętych w dżungli gałęzi bambusa.
Agata: Wyzwaniem było karmienie Diuny w górach. Kiedy skończyła nam się kupiona w Delhi karma - 20kg, które zajmowały ¾ mojego plecaka - musieliśmy wykazywać się dużą kreatywnością. Mieszaliśmy Diunie karmę z gotowanym ryżem i ghi (klarowane masło), by jedzenie było bardziej kaloryczne. Kupowaliśmy świeże mięso w wioskach lub szukaliśmy psiej karmy w dużych miastach, do których zaglądaliśmy średnio raz na 2-3 tygodnie, by uzupełnić zapasy. Najdziwniejszym miejscem, w jakim udało nam się kupić ostatni w mieście, zaledwie kilogramowy woreczek psiej karmy była apteka.
Zdarzyło Wam się spędzić w jakiejś wiosce trochę czasu, poznać jej mieszkańców?
Agata: Ludzie z górskich wiosek nie mówią po angielsku, my nie znamy hindi. Kiedy zdarzyło nam się spotkać kogoś, to przy niewielkiej tylko pomocy rąk jakoś udawało nam się rozmawiać. Przytrafiały nam się też śmieszne sytuacje. Odpowiadając o Polsce przez pomyłkę powiedzieliśmy o biednym kraju, w którym nie tylko nie ma bawołów, ale nawet nie hoduje się krów! Co naszej rozmówczyni nie mieściło się w głowie. Nam zresztą też, kiedy się zorientowaliśmy, co tak naprawdę ta kobieta od nas usłyszała.
Przemek: Zdarzały nam się też nieoczekiwane zaproszenia na czaj, masalę. Kiedyś podczas załamania pogody trafiliśmy na wpół zasypany śniegiem blaszany barak na wysokości ponad 4000 m n.p.m., a w nim dwóch pasterzy. Piliśmy wtedy gorącą herbatę i uśmiechaliśmy się do siebie.
Kiedy schodziliście z lodowca Gaumukh doszło do wypadku.
Agata: W sumie to niewiele pamiętam, byłam w szoku. Pociągnięta przez Diunę upadłam uderzając obojczykiem i głową. Z tego zdarzenia pamiętam głównie ogromny ból i mdłości. Złamałam obojczyk, a w Garwhalu nie ma służb ratowniczych, czekał nas kilkunastometrowy marsz w dół.
Przemek: Musieliśmy szybko się ewakuować z gór. Wziąłem na siebie nasze plecaki , około 60 kg bagaż, przypiąłem Diunę do siebie i powoli szedłem za Agi, która przystawała co kilkaset metrów. Nie mogła robić gwałtownych ruchów, co chwila kręciło jej się w głowie. Musieliśmy zejść w dół jakieś 16 km. Najgorsze wspomnienie mam ze spotkania lokalnych strażników Parku Narodowego Gangotri, którzy zamiast udzielić nam pomocy perfidnie chcieli sprzedać nam usługę znajomego Szerpy. Niestety wioskowy szpital nie funkcjonował. Podróż na ostry dyżur w Uttarkashi zajęła nam w sumie dwa dni.
1 czerwca 2013 przedwczesny monsun wywołał tsunami w tym rejonie, zginęło kilka tysięcy ludzi.
Przemek: Tak. W dniu, kiedy opuszczaliśmy Gangotri, Himalaje Garhwalu nawiedził monsun, zazwyczaj nachodził miesiąc później niosąc intensywne opady deszczu i powodując powodzie. Dodatkowo nagłe ocieplenie spowodowało topnienie śniegów nagromadzonych powyżej 4000 m n.p.m. Przez ostatnie kilka miesięcy w trakcie naszego trekkingu prawie codziennie pogoda się załamywała. W miejscu, gdzie byliśmy kilka dni wcześniej, tysiące ludzi zostało uwięzionych. Trwała akcja ratunkowa, którą śledziliśmy z Dehradun. Ponad 100 000 osób - mieszkańców, pielgrzymów i turystów - zostało ewakuowanych z gór wojskowymi helikopterami. Miesiąc później, kiedy byliśmy już w Polsce, okazało się, że ponad 6000 ludzi uznano za zaginionych i zmarłych w następstwie „himalajskiego tsunami”. My żyjemy.
Co dała Wam podróż w Himalaje i prywatnie, i zawodowo?
Agata: Zbliżyliśmy się do siebie i utwierdziliśmy w decyzji, że chcemy iść razem przez życie. Za miesiąc bierzemy ślub.
Ta podróż nauczyła nas też tego, że marzenia naprawdę się spełniają, nie zawsze do końca tak, jak to sobie wyobrażamy, ale się spełniają. A my – możemy wszystko, ogranicza nas tylko to, co mamy w głowie, bo tak naprawdę wystarczy zrobić pierwszy krok i zaryzykować by sięgnąć tam, gdzie spełniają się marzenia.
Przemek: A zawodowo? No cóż, łatwo nie było. Żeby pojechać do Indii rzuciliśmy pracę w Polsce, a praca w Indiach okazała się totalnym niewypałem. Kiedy więc wracaliśmy to w zasadzie nie mieliśmy już do czego. Nie mieliśmy pracy, samochodu – sprzedaliśmy go, by mieć pieniądze na bilety lotnicze. Na dodatek nasze warszawskie mieszkanie wciąż jeszcze było wynajęte.
Agata: Pierwsze miesiące po powrocie nie były więc łatwe. Ja znalazłam pracę, Przemek niestety nie. To między innymi dlatego zdecydowaliśmy się na kolejną podróż – to była nasza „ucieczka w przód”. I opłaciło się, bo kiedy wróciliśmy z drugiej podróży oboje znaleźliśmy lepszą pracę, a do tego udało nam się wydać książkę, która zbiera dobre recenzje.
A jak na siebie trafiliście?
Agata: Naszą wspólną pasją jest wspinaczka. Przemek jest instruktorem. Poznaliśmy się w Hollentalu - austriackim rejonie wspinaczkowym bardzo często odwiedzanym przez Polaków. I tak już zostało. Razem realizujemy wspólną pasję i odkrywamy nowe. Poza tym, jesteśmy bardzo różni: ja jestem wegetarianką, humanistką, a Przemek je mięso, i zawsze był dobry w przedmiotach ścisłych. Ale dzięki podróżom udało nam się dotrzeć, nauczyć się siebie. Dziś wspieramy się w tym, co robimy oddzielnie jednocześnie starając się jak najwięcej robić razem. Kiedy nie podróżujemy, mieszkamy w Warszawie. Przemek jest informatykiem, ja – socjoterapeutką, ale każdą wolną chwilę spędzamy razem w skałach.
Przemek: To czego najbardziej nie lubimy we spinaniu to tłok i kolejki do dróg, dlatego staramy się jeździć tam, gdzie ludzi jest mniej, eksplorować nowe miejsca. Od początku ciągnie nas na wschód, ten kierunek wydaje nam się o wiele ciekawszy – mniej ujednolicony, bardziej dziki i otwarty, ciekawszy. Wcześniej wspinaliśmy się w Rumunii, potem była Armenia, w planach mamy też Albanię i inne „nieoczywiste” kierunki wspinaczkowe.
Podróże szczególnie takie długie i nieprzewidywalne to niezły test dla związku.
Agata: Były momenty, kiedy było naprawdę trudno. Chciałoby się wtedy rzucić wszystko i po prostu odejść. Ale kiedy dzielisz z kimś trudy wędrówki, namiot i co najważniejsze – psa, zawsze trzeba się jakoś dogadać.
Podróże pozwoliły nam nabrać do siebie dystansu, pozwolić sobie oddychać w związku wiedząc, że cokolwiek się wydarzy, to i tak przetrwamy, że po każdej burzy nadchodzi słońce. My naprawdę sobie ufamy i co najważniejsze, lubimy spędzać ze sobą czas.
Czyli Diuna pomagała, kiedy mieliście siebie dość?
Agata: Przez pierwszy miesiąc chcieliśmy się rozstawać średnio raz na tydzień, ale zawsze gdy przychodził kryzys dochodziliśmy do konkluzji, że i tak nie możemy, bo przecież psa mamy jednego. Diuny nie podzielimy! To był oczywiście tylko pretekst do tego by się pogodzić, ale czasami dobry pretekst jest tym, czego właśnie brak by trochę spuścić z tonu. Zwłaszcza, że ten „pretekst” przytula się i zlizuje z twarzy łzy.
Pomysł na książkę pojawił się spontaniczne? Czy korzystaliście ze swoich notatek, relacji spisywanych na bieżąco?
Agata: W czasie podróży zawsze prowadzimy dzienniki – dwa oddzielne, bo każde z nas patrzy na świat z własnej perspektywy. Oprócz tego Przemek robi bardzo dużo zdjęć. Wydanie książki z wyprawy w Himalaje wydawało nam się po prostu kolejnym krokiem. Chcieliśmy się podzielić naszą historią i zachęcić innych do podróżowania z psami.
Potem Diuna podróżowała z Wami po Mongolii? Czyj to był pomysł?
Agata: Mongolia była moim marzeniem już od bardzo dawna. Jeszcze będąc w liceum słuchałam opowieści o tym kraju Piotra Malczewskiego – podróżnika i fotografa z Suwalszczyzny. To on mnie zaraził krajem jurt i szamanów.
Przemek: Wspólnie podjęliśmy decyzję, żeby ta podróż odbyła się w stylu „droga jest celem”. Chcieliśmy pojechać w Ałtaj Mongolski, ale liczył się dla nas też sposób, w jaki się tam dostaniemy – jechaliśmy rowerami z Polski, przez Białoruś i Rosję do Mongolii.
Oprócz etapu rowerowego jeździliście też „stopem”, pociągami. Jak dawała sobie radę Diuna?
Agata: Najtrudniej było przyzwyczaić ją do podróżowania w przyczepce rowerowej. Na szczęście za naukę zabraliśmy się odpowiednio wcześniej, jeszcze w Warszawie i po kilku próbach Diuna była już w stanie usiedzieć w niej spokojnie przez dłuższy czas. A po kilku dniach rowerowej jazdy mongolskimi bezdrożami zaczęła w przyczepce spokojnie zasypiać w czasie jazdy.
Przemek: Podróż zajęła nam 149 dni, z tego ponad 3 miesiące spędziliśmy jeżdżąc na rowerach. Pokonaliśmy ponad 6140 km. Diuna przebiegła z tego ok. 1450 km przy rowerze, resztę drogi spędziła w przyczepce. Prawie 2 miesiące spędziliśmy w Mongolii chodząc po górach. Ponad 10 000 km pokonaliśmy też autostopem i koleją transsyberyjską.
Agata: Trochę obawialiśmy się, że ze względu na obecność psa nikt nie zechce nas zabrać samochodem. Ale jak się okazało w praktyce, w czasie naszego przejazdu przez Rosję - w Mongolii było już niestety inaczej - kierowcy zainteresowani psem zatrzymywali się i chcieli nam pomóc. Niewielkie obiekcje mieli polscy kierowcy TIRów, z którymi wracaliśmy z Moskwy do Suwałk. Bali się, że Diuna pobrudzi im kabiny, zostawi sierść, ale i oni w końcu się do niej przekonali i w ciągu 2 dni wróciliśmy do domu.
Z pociągami nie było żadnego problemu. Diuna wcześniej wielokrotnie tak z nami podróżowała. Różnica była tylko taka, że tym razem czekały nas cztery doby w pociągu. Najdłuższe postoje trwały tylko 20 minut. Ale i tu Diuna spisała się świetnie. Spała całą drogę, a kiedy budziliśmy ją na stacji, bardzo szybko załatwiała swoje potrzeby.
Mongolia pozostaje nadal dzika czy zachodnia kultura ją niszczy stopniowo?
Agata: Mongolia nas niestety rozczarowała. To piękne miejsce, ale już nie takie, o jakim opowiadał Piotr Malczewski. Dzisiejsza Mongolia się komercjalizuje, nie jest już tak dzikim i otwartym krajem o jakim śniliśmy.
Jadąc do Mongolii myśleliśmy też, że wreszcie będziemy w kraju, w którym psy są lubiane i dobrze traktowane. Przecież przy każdej jurcie są psy. Nic bardziej mylnego. Okazało się, że owszem w kazachskiej części Mongolii traktowano nas dobrze, zapraszano do domów, podwożono stopem. Kazachowie są bardzo przyjaźni. Gościli nas, częstowali wódką i suszonym na słońcu serem, odwiedzali w namiocie. Diuna budziła sympatię. Ale już w centralnej części kraju - zamieszkanej przez rdzennych Mongołów – było zupełnie inaczej, tam psy nie są traktowane z szacunkiem.
Najtrudniejsze w całej podróży okazało się zorganizowanie transportu do Ułan Bator, stamtąd mieliśmy wracać pociągiem. Nikt nie chciał nam pozwolić na przejazd autobusem z psem. Nie było szans, by wynająć samochód. W końcu, po trzech dniach poszukiwań udało nam się wynająć samochód z kierowcą, ale cena którą zapłaciliśmy trzykrotnie przekraczała rynkową.
W drodze przydarza nam się czasem coś dobrego, czasem złego, co na zawsze nas zmienia.
Agata: Tak. Kiedy jechaliśmy przez Rosję, Diuna nagle ciężko zachorowała. Okazało się, że mimo zabezpieczenia przed kleszczami, ma babeszjozę. Udało się ją uratować tylko dzięki pomocy Ali – ubogiej kobiety, która tak po prostu zaprosiła nas do domu, pomogła w znalezieniu weterynarza. Kiedy okazało się, że stan zdrowia Diuny nie pozwala nam jechać dalej, Ali od razu zgodziła się byśmy u niej zamieszkali, i zrobiła to z dobrego serca, bezinteresownie. Byliśmy u niej 5 dni.
Przemek: Wzięliśmy także udział w zaklinaniu choroby Diuny przez lokalną szeptuchę, być może to ona uratowała naszego psa od śmierci. (śmieje się)
Agata: A tak na poważnie to właśnie takie spotkania z ludźmi, często bardzo biednymi nauczyły nas, że nie ważne ile się ma, ale jakim się jest. Dobra nie da się przeliczyć na pieniądze. Ono krąży i wraca. Staramy się też pomagać innym. Nasz dom jest zawsze otwarty dla ludzi w drodze.
Co poza podróżami jest ważne dla Was?
Agata: My chyba w ogóle jesteśmy szczęśliwymi ludźmi. Lubimy to, co robimy zawodowo, dobre jedzenie, sport, czytanie książek i oglądanie filmów. Lubimy naszego psa. Staramy się żyć tak, by każdy dzień sprawiał nam radość i dawał satysfakcję.
Dokąd „wasza wataha” znowu wyruszy? Są już plany następnej podróży z Diuną?
Agata: Mamy już kilka planów: wśród nich nowy kierunek i... nowy sposób podróżowania, ale tego jeszcze nie zdradzamy. Na pewno długo nie usiedzimy na miejscu.
Dziękuję za rozmowę.
Fanów „Watahy w podróży” zapraszam do lektury książki Agaty i Przemka pt. „Wataha w podróży. Himalaje na czterech łapach” i do odwiedzenia stron: