Każde drzewo ma swojego ducha
 

Od kilku lat wspinają się na drzewa. On - arborysta, ona - podróżniczka. Wierzą, że każde drzewo ma swojego ducha. Dlatego nie na każde da się wejść. Choć w dżungli byli w koronach drzew na wysokość nawet 60 metrów, nigdy nie wspinają się dla bicia rekordów. Tylko będąc tak wysoko mogą obserwować unikatowe królestwa wielu gatunków najdziwniejszych zwierząt. Marzenę i Krzysztofa Wystrachów połączyła miłość i... pasja do odkrywania terytoriów nieznanych.

Od kilku lat podróżujecie, w rożnych częściach świata wspinacie się na drzewa, od czego to wszystko się zaczęło?

Krzysztof: Planowaliśmy podróż dookoła świata. Kupiliśmy bilety do Brazylii, w jedną stronę.

Marzena: Nie byliśmy przekonani co do kierunku, który wybraliśmy. W promocji były tanie bilety do Rio de Janeiro. Po prostu chcieliśmy wyjechać jak najdalej, podróżować tak długo, aż skończą się nam oszczędności.

Krzysztof: Ameryka Południowa jest bardzo zróżnicowana. W każdym jej zakątku można znaleźć coś interesującego. Oprócz Brazylii podróżowaliśmy po Chile, zwiedziliśmy Paragwaj, Argentynę, Ekwador, Boliwię, Kolumbię i Wenezuelę.

Marzena: Brazylia nas urzekła. W samym Rio spędziliśmy osiem dni zamiast planowanych trzech. Poznaliśmy cudownych ludzi. Argentynę przejechaliśmy autostopem. Dopiero tam poznaliśmy tak naprawdę język hiszpański, nauczyliśmy się pić yerba mate, z którą nie rozstajemy się, aż do teraz. W Wenezueli zatrzymaliśmy się na Wybrzeżu Karaibskim. Pływaliśmy kajakiem, nurkowaliśmy. A w Peru chodziliśmy przez miesiąc po Andach z osłem, którego kupiliśmy po długich poszukiwaniach. Trzy miesiące spędziliśmy też w Boliwii pracując jako wolontariusze. Wtedy właśnie wpadliśmy na pomysł, by w dżungli spróbować wspinać się na drzewa. I tak „utknęliśmy” w Ameryce Południowej na dłużej.

Krzysztof: Trafiliśmy do Parku Narodowego Madidi, to teren bardzo zróżnicowany – lasy deszczowe, mgłowe, suche, sawanny i bagniska. Niezwykłe miejsce, wyróżnia się na tle całej Amazonii. Żyje tam aż 11 proc. wszystkich znanych człowiekowi gatunków zwierząt, 12 tysięcy różnych odmian roślin.

To był Wasz pierwszy kontakt z dżunglą?

Marzena: Tak. Pierwszy raz w życiu byliśmy w takim tropikalnym lesie. Ogrom tego wszystkiego robi duże wrażenie. Niezwykła bioróżnorodność fauny i flory - sięgające nieba drzewa, mnóstwo zwierząt, owadów, ptaków. Las tropikalny zapewnia niezwykle intensywne doznania. Wcześniej nie ciągnęło nas do dżungli, raczej wybieraliśmy góry, śniegi. A tu nagle dżungla nas zafascynowała. Wyjeżdżając stamtąd wiedzieliśmy, że zrobimy wszystko, by tam jeszcze wrócić.

Drzewa, które zrobiły tam na Was największe wrażenie? Były piękne? Niespotykane? Niebezpieczne?

Marzena: Najbardziej niezwykłe jest drzewo zwane przez miejscowych mapajo – popularnie znane jako drzewo kapokowe, bo jego drewnem wypełniano między innymi kamizelki ratunkowe. Polska nazwa to puchowiec pięciopręcikowy. Wygląda jak z horroru. Potężne, ma ogromną średnicę, oplatają go liany, a korona jest tak rozłożysta i gęsta, że ma się wrażenie, że tam wysoko znajduje się kolejne piętro dżungli. Mapajo ma wielkie korzenie. Kiedy człowiek zgubi się w dżungli, w nich może się bez problemu schronić.

Krzysztof: Zobaczyliśmy mapajo i poczuliśmy od razu, że musimy na nie wejść.

Marzena: A jak weszliśmy na jedno z  nich, to okazało się, że w koronie rośnie drugie drzewo. To było jedno z większych zaskoczeń w naszym życiu. Właściwie wspinaliśmy się na drzewo, na drzewie.

Krzysztof: Tym drugim gatunkiem był fikus. Mapajo zazwyczaj w pewnym momencie rozgałęzia się, konary odchodzą poziomo na boki tworząc taki parasol. W miejscach, gdzie jest wolna przestrzeń, w takiej wnęce zbiera się ziemia. Fikusy korzystają z tego, kiedy nasionko tam padnie, to zaczyna rosnąć. A kiedy fikus oplecie całkowicie mapajo, to je po prostu dusi. Zostaje tam sam, z pustym w środku i przypominającym siatkę pniem.

Marzena: Lokalna nazwa tego fikusa to matapalo, co można dosłownie przetłumaczyć „zabijacz drzewa”. One po prostu duszą  „gospodarzy”, na których rosną.

Jak wysoko udało Wam się wejść na mapajo?

Krzysztof: Weszliśmy na około 40 metrów, ale naszym celem nie było bicie rekordu.

Marzena: A najwyższe drzewo, na którym byliśmy miało ponad 60 metrów. To był bez wątpienia nasz rekord.

Krzysztof: W Polsce najwyższe są jodły. Te największe, w górach, osiągnęły wysokość 50 metrów. Najczęściej jednak w naszych lasach drzewa mają 20- 30 metrów wysokości, i to są już naprawdę duże okazy. U nas udało nam się wejść na platana, który miał około 35 metrów wysokości. Ale nie wyszukujemy drzew wysokich dla rekordów – wysokość przede wszystkim dostarcza nam emocji i zapewnia piękne widoki.

Kim jest arborysta?

Krzysztof: Część ludzi uważa, że są to osoby, które przy pomocy technik linowych pracują w koronach drzew. Ale sporo jest też zwolenników teorii, że arborystą jest każdy, kto po prostu zajmuje się drzewami.

Marzena: Ten zawód w Polsce jest wciąż bardzo mało popularny, niszowy.

Krzysztof: Arborysta zajmuje się drzewami od momentu ich posadzenia, pielęgnuje je w trakcie wzrastania, aż do ich śmierci. Oczywiście drzewami zajmują się też leśnicy, ale różnica między arborystami a leśnikami jest taka, że dla leśnika ważny jest cały kompleks, drzewa współgrające ze sobą na danym terenie i jeśli pojedyncze drzewo jest nieodpowiednie, to zostaje usunięte. Arboryści mają trochę inne cele – dla nas podstawowe znaczenie ma pojedyncze drzewo, jego bogactwo, układ korony, rozkład konarów, pień, system korzeniowy. Moje podejście do drzew jest bardzo świadome, zajmuję się nimi profesjonalnie, pielęgnuje je wykorzystując wieloletnią wiedzę.

Od czego zaczęła się Twoja przygoda z arborystyką?

Krzysztof: Byłem leśnikiem. W 2002 roku w Lasach Państwowych redukowano etaty. Był kryzys. Niestety straciłem pracę. I to był koniec mojej kariery. Nie myślałem o tym, by do lasu  jeszcze kiedykolwiek wrócić. Zacząłem szukać nowej pracy. Wpadłem na pomysł, jak wielu innych Polaków wtedy, że pojadę do Anglii. Chciałem zarobić pieniądze, wrócić i zainwestować we własny interes.

W Anglii chciałem zarobić trochę lepsze pieniądze niż na „zmywaku”, dlatego pracowałem jako drwal. Zajmowałem się wycinkami. Któregoś dnia do naszego szefa zgłosił się klient, który miał do wycięcia olbrzymiego buka. Szef wynajął do tego zlecenia arborystę, a ja byłem jednym z jego pomocników. Pracowaliśmy przez tydzień ścinając to drzewo partiami. Obserwując tego człowieka przy pracy od razu poczułem, że to jest właśnie to, co chcę robić w przyszłości.

Wróciłem do Polski i zanim zostałem arborystą jeszcze jakiś czas pracowałem jako drwal.  A w między czasie uczyłem się wspinać, czytałem książki, oglądałem filmy na youtube podglądając jak pracują arboryści w innych krajach. Z czasem zacząłem kupować sprzęt w USA. Wszystkich technik linowych nauczyłem się sam.Takim przełomowym momentem był dla mnie profesjonalny kurs dla arborystów, który ukończyłem. Niedługo potem założyłem w internecie forum, tak zjawili się ludzie, którzy mieli  doświadczenie w tym zawodzie. Zacząłem z nimi współpracować. Taki był mój start.

Założyłeś swoją firmę?

Krzysztof: Tak. Pracuję według standardów jakie są w tym zawodzie przyjęte na świecie. Na początku miałem prywatne zlecenia. Wynajmowały mnie osoby dobrze sytuowane, które miały swoje ogrody, dbały o nie, szukały pomocy specjalistów. Niestety usługi arborystów nie są tanie, wielu ludzi wciąż jeszcze nie stać, by korzystać z naszej pomocy. Większość zleceń, które mam teraz, to pielęgnacja zieleni miejskiej: deptaków, parków, skwerów, na które urzędy miast rozpisują przetargi.

Pracujecie razem?

Marzena: Tak. Podróżujemy i prowadzimy firmę. Tak organizujemy sobie rok w kalendarzu, by pogodzić jedno z drugim, bo w firmę też wkładamy dużo energii. Lubimy tę pracę. Kiedy dostajemy zlecenie, robię oczywiście trochę inne rzeczy niż Krzysiek. Jeszcze nie pracuję z pilarką... ale kto wie (śmieje się).

Co nam dają drzewa? Co możemy dla nich zrobić? Jak o nie dbać?

Marzena: Drzewa są niedoceniane. Ludzie nie widzą, jak mocno dla nas pracują. Oddziaływania drzew może nie są super silne, ale jest ich bardzo wiele, i jeśli się je zsumuje naprawdę drzewa dają nam dużo dobrego. Na szczęście sytuacja się zmienia. Coraz więcej ludzi ma świadomość ekologiczną. Chcą dla siebie i przyszłych pokoleń życia w symbiozie z przyrodą.

Krzysztof: Filozofia arborystów jest taka, że drzew de facto nie da się leczyć. Wszystkie zabiegi jakie kiedyś były stosowane, jak czyszczenie próchna, betonowanie drzew, są bezzasadne. Natomiast drzewu można pomóc, można mu poprawić warunki wzrostu. Drzewa w Polsce często rosną w chodnikach i albo od razu są całe zabetonowane, albo mają niewielki margines ziemi wokoło i nic więcej. A drzewo potrzebuje wolnej ziemi, żeby mieć dostęp do wody i tlenu. Podobnie działa ubijanie ziemi wokół drzew, często rosną za blisko miejsc do parkowania, to wpływa niekorzystnie na środowisko i warunki ich rozwoju. Możemy pomóc drzewom, tworząc dla nich przestrzeń życiową – to najlepsze, co możemy zrobić.

Dużym drzewom, by przeciwdziałać ich rozłamaniom też możemy pomóc, wiążąc je. My w odróżnieniu od technik wcześniej stosowanych – wykorzystywano stalową linę, robiono przewierty w konarach i całość spinano śrubami – nie wiercimy bez powodu konarów, by nie tworzyć ran będących wrotami dla infekcji, nie stosujemy też spięcia na sztywno drzewa liną stalową, bo ono wtedy przestaje pracować. Liny, które wykorzystują arboryści są zazwyczaj lekko elastyczne. Drzewo, którego konary mogą „pracować” wytwarza drewno reakcyjne, wzmacniające rozwidlenia.

Czy macie swoje, jakieś wyjątkowe drzewa?

Krzysztof: Mam drzewo urodzinowe (śmieje się). U nas w Opolu na terenie Poczty Polskiej rośnie ogromny platan, jest przepiękny. Moja mama pracowała na tej poczcie, obok było przedszkole do którego chodziłem. Kiedy nieraz czekałem na nią, to właśnie  pod tym platanem bawiłem się. I teraz po latach zawsze kiedy przejeżdżaliśmy z Marzeną tamtędy spoglądałem na niego i mówiłem: „Ale fajnie byłoby się na niego wspiąć”. Nie łatwo było to załatwić, ale Marzena chodziła tam tak długo, że w końcu dyrekcja poczty zgodziła się. Dostała pozwolenie byśmy mogli w moje urodziny posiedzieć sobie na tym platanie.

Marzena: Ciężko było wytłumaczyć urzędnikom o co mi chodzi, dlaczego chcę mężowi zrobić taki prezent. Krzysiek też był bardzo zaskoczony. Przez całe miasto ciągnęłam go z opaską na oczach. Na miejscu zdjęła mu ją i  kiedy zobaczył tego platana przewiązanego czerwoną kokardą domyślił się, co się będzie działo. Wyjęłam schowany wcześniej sprzęt i weszliśmy na to drzewo. Spędziliśmy na tym platanie cały dzień.

Krzysztof: Było fantastycznie! To jest tak, jak z górą, o której marzysz, by na nią wejść, ale z jakichś powodów nie możesz, a potem nagle okazuje się, że te trudności daje się pokonać i możesz iść. Kiedy człowiek stanie już tam na szczycie doznaje jakiegoś błogostanu, szczęścia. I tak samo było z tym drzewem, bo trzeba było zdobyć te wszystkie pozwolenia na wspinaczkę, co wcale nie było łatwe. Marzena sprawiła mi ogromną frajdę.

Jesteście życiowymi farciarzami. Udało Wam się na siebie trafić, zbudować więź. Macie wspólne pasje, podobnie odczuwacie świat. Dzielić życie z kimś ważnym, to najlepsze, co może nam się przytrafić.

Krzysztof: Tak. Zaraziliśmy się swoimi pasjami. Marzena zanim mnie poznała dużo już podróżowała. Ja byłem sam, nigdy daleko nie jeździłem. Ale wspinałem się na drzewa. Kiedy się poznaliśmy zabrałem Marzenę na drzewo, a ona zabrała mnie w podróż. I tak to się zaczęło.

Marzena: Cieszymy się tym, czego razem doświadczamy. To nieźle „cementuje” związek. Krzyśka poznałam przez znajomych. Bardzo lubiłam podróżować. Moje pierwsze dalekie podróże to była Azja i Chiny. Ciągnie mnie właściwie wszędzie, bo jest tyle niezwykłych miejsc na świecie, blisko i daleko. Krzyśka zabrałam do Rumunii, zwiedziliśmy też Węgry i Słowację. Potem pojechaliśmy na Ukrainę, szukałam tam swojej rodziny. Pamiętam, że moje ciocie z Ukrainy mówiły mi wtedy, że koniecznie muszę wyjść za mąż za Krzysztofa. Kiedy wróciliśmy do Polski dzwoniły do mnie dopytując, czy już jesteśmy parą. Parą jeszcze nie byliśmy, ale przepowiedziały nam to.

Z miłości do Krzysztofa zaryzykowałaś, przełamałaś strach i wspinasz się z nim na drzewa.

Marzena: Zawsze pociągały mnie ekstremalne wyzwania. Na początku bałam się i nadal oczywiście zdarzają się sytuacje, kiedy dopada mnie lęk, ale nie skupiam się na nim, tylko na wykonaniu zadania.  Wiszę na linie w dżungli kilkadziesiąt metrów nad ziemią, jest gorąco, wilgotno, gryzą mnie jakieś owady. Każdy w takich chwilach byłby zestresowany. Staram się nie popełnić błędu, zachowuję ostrożność, ale próbuję też skoncentrować się na tym, co nas tam otacza. Poddaję się temu, to jedyny sposób, by sobie dobrze radzić tam wysoko.

Jak wygląda profesjonalnie przygotowana wspinaczka na drzewo w dżungli?

Marzena: Wybieraliśmy zawsze drzewa, które były w jakiś sposób dla nas interesujące, piękne. Zdarzało się tak, że szliśmy przez dżunglę i patrzyliśmy na drzewo, jedno spojrzenie na siebie i jakoś intuicyjnie oboje czuliśmy, że to jest właśnie to. Chcieliśmy zobaczyć, co się dzieje w jego koronie. Kiedy ocenimy, że drzewo jest zdrowe zaczynamy przygotowania do wejścia. W Polsce używamy procy Big Shot. Wyjeżdżając zabieramy ze sobą tylko jej głowicę, bo ciężko całość zapakować i wozić ze sobą. Do tej głowicy w dżungli montujemy zwykły drewniany palik.

Krzysztof: Mamy też taką rzutkę z woreczkiem, do którego podpinanym cienką, 2 mm linkę i strzelamy z tej procy. Kiedy  uda się ją przerzucić przez wybrany konar, to do tej cienkiej linki tam zawieszonej, przypinamy naszą linę i wciągamy ją na górę. Po linie wspinamy się i zjeżdżamy na dół.

Udało Wam się spać w koronie jednego z drzew.

Krzysztof: Początkowo chcieliśmy tylko sprawdzić, czy w ogóle damy radę spać na drzewie. W Boliwii byliśmy w sumie  dwa miesiące. W głąb dżungli popłynęliśmy wynajętą łodzią. Przejazdy, cała logistyka pochłonęła niestety trochę cennego czasu. Kiedy przyszedł moment, że byliśmy w stanie myśleć o tym, żeby spać na drzewie, to  była już połowa naszego wyjazdu i niestety nadeszła pora deszczowa. Wstawaliśmy rano, wchodziliśmy, instalowaliśmy się na drzewie i zaczynało padać. Schodziliśmy zrezygnowani. Następnego dnia powtarzało się to samo. Udało się tylko raz.

Marzena:  Było super. Leżeliśmy w tych hamakach i chłonęliśmy to, co nas otaczało. Szczególnie intensywnie były odczuwalne dźwięki,  ich niesamowita różnorodność i skala. Nie da się tego opisać. W tych ciemnościach zmysły niesamowicie działały. O świcie dżungla jest bardzo głośna. To są całe serie  niezwykłych, a czasem przeraźliwych dźwięków. Nie da się tych przeżyć chyba z niczym porównać. To była wyprawa czysto poznawcza i niezwykła przez to, że nabraliśmy wiary, że możemy w przyszłości wspinać się na drzewa w różnych miejscach na świecie.

Prowadziliście w Parku Madidi też obserwacje przyrodnicze?

Krzysztof: Staraliśmy się maksymalnie dużo czasu spędzać na drzewach. Ale nie jesteśmy naukowcami, nie było z nami przyrodników, biologów, nie byliśmy w stanie przeprowadzić poważnych badań. To był wyjazd testowy, po to spaliśmy na drzewie, po to chcieliśmy tam być jak najdłużej, żeby zdobyć doświadczenie, przygotować się jeszcze lepiej i wrócić tam znowu, już z przyrodnikami.

Marzena: Siedząc na gałęzi i obserwując, co się dzieje wokół nas zastanawialiśmy się, jak  przygotować się, by zwierzęta nie uciekały przez nami, byśmy przestali być dla nich „intruzami”. Najczęściej widzieliśmy te gatunki, których nie chcemy widzieć, czyli wszelkiego rodzaju owady. One są najbardziej uciążliwie w dżungli i najczęściej spotykane, na przykład mrówki. Trzeba uważać na wszystko czego się dotyka. Można na przykład trafić na Palo del Diablo – drzewo, które żyje w symbiozie z mrówkami. Zapewnia im schronienie, a w zamian one plewią teren wokół niego i zaciekle go bronią, atakując wszystkich potencjalnych intruzów.

Czego nauczyli Was przewodnicy?

Marzena: Pomagali nam przewodnicy z plemienia Tacana. Doskonale znają las tropikalny, wiedzą czego się wystrzegać, co jeść, na co uważać. Każdemu, kto wybiera się do dżungli, a jej nie zna, doradzamy, by korzystał z pomocy miejscowych. Oni są wyczuleni na różne dźwięki i zapachy, wiedzą niesamowite rzeczy o niektórych roślinach, owocach, zwierzętach. Dzięki roślinie, która wydziela fioletowy barwnik, chroniliśmy skórę przez różnymi owadami, które gryzą.

Krzysztof: Spędziliśmy z nimi wiele godzin, zaprzyjaźniliśmy się. Pokazali nam różne sposoby przyrządzania ryb. Zjedliśmy ich mnóstwo: pieczonych w liściach roślin patuju - rybę zawija się w nie, wrzuca do ogniska -  dają niesamowity aromat poprzez soki, jakie wydzielają się w trakcie pieczenia; zapiekanych w bambusie, lub po prostu solonych i wysuszonych na słońcu - w taki sposób powstaje charque. Pokazali nam też jadalne owoce i grzyby oraz liany, które zawierają wodę bogatą w minerały.

Marzena: I jeszcze larwy, które żywią się nasionami palmy. Te kulinarne doświadczenia też są cenne, bo gdybyśmy kiedyś zgubili się, może uda nam się przetrwać dzięki tej wiedzy.

Czy były jakieś drzewa, z którymi musieliście jakoś szczególnie długo walczyć, by na nie wejść?

Krzysztof: Jedno to było to, na którym spaliśmy. Przez trzy dni próbowaliśmy zawiesić na nim linę. Konary były bardzo wysokie,  obok rosło dużo innych drzew, więc wszystko nam się plątało. Trzy dni instalowaliśmy linę, to drzewo nam dało strasznie w kość. Byliśmy już zrezygnowani, ale w końcu się udało. A drugie drzewo, które z nami walczyło to było mapajo, to na którym rósł fikus.

Marzena: Nie udawało się przez pogodę. Pytaliśmy: „Diego jaka będzie pogoda?” Przewodnicy mają tam jakiś niezwykły dar jej przepowiadania. On nam odpowiadał: „Dziś padać nie będzie”. Wchodziliśmy przy ładnej pogodzie, a potem tam wysoko zaczynało grzmieć i padać. Schodziliśmy, a Diego mówił do nas: „Chyba duch tego drzewa nie chce, żebyście na nie wchodzili”.

Krzysztof: To plemię wierzy, że każde takie duże drzewo ma swojego właściciela, opiekuna. Po trzech dniach i tych kilku nieudanych próbach Diego poradził nam byśmy „odpuścili” i poszukali innego.

Takie wyprawy zawsze prędzej czy później mają też trudne momenty, są sprawdzianem naszych możliwości, akceptacji dla partnera, czasem długo zapamiętaną lekcją pokory.

Marzena: Czasem siedząc w dżungli myślałam: „Po co się w to pchałam, po co się tak męczę”. Ale muszę przyznać, że do tej pory nie opuszcza nas szczęście. Nie spotkały nas przykrości, nikt do tej pory nas nie napadł. Zdarzały nam się kradzieże, ale dlatego, że czuliśmy się jakoś za swobodnie. Zmorą takich podróży są oczywiście choroby. Krzysiek w Boliwii zachorował na dengę, mieliśmy też salmonellę i zatrucia pokarmowe.

Krzysztof: Wspinając się na drzewa trzeba pogodzić się z tym, że przytrafią nam się jakieś skaleczenia, a rany bardzo szybko „łapią” tam różne infekcje.

Marzena: Ostatnim razem Krzysiek przywiózł larwy owadów w ciele. Ale na szczęście nie było niczego takiego, co zagrażałoby naszemu życiu.

Po długiej podróży, kiedy się wracacie do zwykłego świata, on Was uwiera? Szybko pojawia się myśl o następnej podróży?

Marzena: Doceniam powrót. Dom. Cieszę się prysznicem, wygodnym łóżkiem. Nie od razu gna nas znowu coś w świat. Ale skłamałabym mówiąc, że po jakimś czasie nie pojawia się myśl, by gdzieś wyruszyć.

Krzysztof: Zawsze kiedy jesteśmy w podróży, prędzej czy później „wychodzi” skąd jesteśmy. Zdradza nas tęsknota za pieczywem. Kiedy wracamy to objadamy się polskim razowym chlebem i chrupiącymi bułkami.

Zgłosiliście projekt kolejnej wyprawy w konkursie Memoriału Piotra Morawskiego „Miej Odwagę” i wygraliście. Co jest celem tej drugiej wyprawy do Boliwii?

Krzysztof: W zeszłym roku pojechaliśmy tam, gdzie mogliśmy, gdzie było najtaniej. W tym roku dzięki wygranej dostaliśmy pieniądze na profesjonalne sfinansowanie tej ekspedycji. Na miejscu będziemy trzy miesiące w różnych miejscach - między innymi w lasach mgłowych, w lesie suchym i na sawannie.

Marzena: Będziemy mieli czas na obserwację, tworzenie dokumentacji z tych badań. Jedzie z nami Mileniusz Spanowicz, fotograf. On bardzo dobrze zna Park Madidi, wymyślił całą trasę, jest też specjalistą od gadów i płazów. Dzięki niemu nawiązaliśmy kontakt z Wildlife Conservation Society, to jest najstarsza na świecie organizacja chroniąca przyrodę. W Madidi chyba jako jedna działa w sposób profesjonalny. Będziemy współpracować z naukowcami z tej organizacji.

Jeśli coś odkryjecie, gdzie trafi ta dokumentacja?

Krzysztof: Część dokumentacji fotograficznej trafi do „Miej odwagę!”. WCS tworzy encyklopedię zwierząt Madidi i duża część tego, co ustalimy z tymi naukowcami - a będą to zbiory unikalne, bo zdjęcia będą robione tam na drzewach - trafi do tej publikacji.

Marzena: Te fotografie, jeśli uda się zrobić zdjęcia jakimś rzadkim gatunkom, albo takim zwierzętom, które do tej pory nie zostały skatalogowane przez przyrodników, będą podstawą, by stwierdzić, że jest szansa na rejestrację nieznanego gatunku.

To może być dla Was początek nowej drogi zawodowej? Jeśli okaże się, że w Parku Narodowym Madidi są nowe gatunki, wrócicie tam?

Krzysztof: Z pewnością, tak. Ale oczywiście, chcielibyśmy też prowadzić takie badania na innych kontynentach. Liczymy, że wszystko, co uda się przez te trzy miesiące zrobić w Boliwii stanie się w przyszłości naszą przepustką, by przygotowywać kolejne takie ekspedycje w innych częściach świata.

Dziś w nocy wylatujecie do Boliwii. Czego Wam życzyć?

Krzysztof: Interesujących drzew, przyrodniczych odkryć.

Marzena: Dużo wrażeń, spotkań z ciekawymi ludźmi. I żebyśmy wrócili cali i zdrowi.

Bardzo Wam tego życzę. Dziękuję za rozmowę.