„Moja śmierć? Chciałbym, żeby zjadły mnie wilki”

5 grudnia 2014 r. Temperatura w domu - 8,5 stopnia C. Kiedy mróz naprawdę „ściśnie”, na starym piecu będzie grzał wodę w garnkach. Unosząca się para daje złudzenie, że jest cieplej. Tak od dwudziestu dwóch lat żyje freak z Biebrzy.

Z głównej drogi, carskiej szosy - budowanej jeszcze za cara Mikołaja II - trzeba zjechać w las. Kiedy staje się on nieco monotonny na horyzoncie pojawia się polana ze stadem czerwonych krów, i drewniany czworak. Dom Krzysztofa Kawenczyńskiego. Jest jedynym mieszkańcem opuszczonej wsi Budy.

Drewniana chata, którą na początku lat 90. kupił od „dziadka” Mocarskiego nigdy nie była remontowana. Po izbach hula wiatr. Mały ganek, po prawej stronie drzwi do kuchni, w głębi piec, fotel i łóżko, nic więcej do tak zwanego normalnego życia. Gospodarz po mieszkaniu porusza się swobodnie, wie jak stąpać po zagraconej podłodze. Miejsca naprawdę niewiele, kiedy zjawiają się goście trudno ich pomieścić. Wszędzie stoją rzeźby, obrazy, inne znaleziska. W pokojach obok wcale nie jest lepiej, szpilki już nie da się wepchnąć. Ogromne składowisko rzeźb i obrazów - kolekcja prac Dionizego Purty, Ryszarda Myśliwca i Kazimierza Rafałko. Przepiękne kolorowe ptaki, dziwolągi, Matki Boskie, ptaki dziwaki i obrazy przedstawiające boginie biebrzańskie. Niezwykła kolekcja sztuki naiwnej. Przepiękny widok z okna. Rozległa polana, w tle konie i krowy. Na skraju olszyna.

- W tej olszy gnieździ się puchacz.  Raz nawet przyleciał pod dom i się odzywał, pohukiwał. Nie bał się - mówi.

- Jak pan daje radę się tu zmieścić ? - pytam.

- Miejsca mało nawet dla mnie, ale eksponaty są najważniejsze. Nie mam szafy, bo nie ma ubrań. Nie mam pralki, bo po co? Lodówka zupełnie niepotrzebna, wanny też nie mam - wylicza.

- Co jeszcze jest niepotrzebne do życia?

- Na co dzień obchodzę się bez numeru pesel, bez adresu.

Po podwórku, w domu wszędzie biegają psy. Jest ich dwadzieścia. Przybłędy, szczeniaki, psiaki porzucone, przywiązywane do drzew w lesie. Wszystkie mają imiona, swoje miski, przytulny kąt. Podobnie jak stare nikomu niepotrzebne krowy i konie. U niego mają dożywocie. Zbiegają się z polany widząc gospodarza lejącego wodę do wykoślawionych bali i wiader.

- To Felicja, najważniejsza w stadzie. Ona czasem wyprowadza wszystkie do lasu. Lubią sobie tak zniknąć, są wolne.

 Na krok nie odstępuje go spaniel, biega w kółko, co krok wisi swojemu panu na kolanie upominając się o pieszczoty. Od razy widać, że to pupil.

- Dafi. Też go ktoś wyrzucił, tam na drodze. U mnie jest już sześć lat – tłumaczy.

Każdego dnia rano pan Krzysztof wypija cztery kubki kakao. I tak do wieczora, do kolacji. Chleba nie kupuje. Czasem pojedzie do sklepu po pączki i jogurt z Augustowa, bo tylko ten jest zdrowy.

- Dobrze panu tak samemu?

- Odkąd tu mieszkam kilka razy chciałem się ustatkować, ale żadna kobieta nie chciałaby tak mieszkać. A ja chyba już nie potrzebuję zmian. Mam sześćdziesiąt lat. Najbardziej lubię ciszę. Radia nie słucham, gazet nie kupuje. Czasem w sklepie przejrzę tylko „Politykę", bo ciekawi mnie sytuacja na Ukrainie teraz. I tyle.

- To jest pana miejsce na ziemi?

- Tak. Niczego się tu nie boję. Nie zamykam drzwi wejściowych na klucz. A po co? Psy wchodzą do domu i wychodzą. Same sobie otwierają. I oczywiście śpią ze mną - uśmiecha się.

Urodził się w Warszawie na Mokotowie. Potem był  Żoliborz, tam chodził do szkoły. Matka pracowała w przedszkolu, ojciec był dziennikarzem związanym z gazetą „Kultura i życie”. Jako dziecko wciąż przesiadywał w słynnym sklepie zoologicznym na Nowym Świecie. Z czasem, jako nastolatek zaczął zbierać książki przyrodnicze. Połknął bakcyla.

W liceum dwa razy powtarzał klasy za wagary, bo zamiast chodzić do szkoły biegał na Świętokrzyską i wciąż przesiadywał w antykwariacie. Szukał książek przyrodniczych, ale zaczynały go już fascynować stare książki. Wpadali tam kolekcjonerzy, opowiadali o aukcjach. Chłonął tę atmosferę. Dostał się na leśnictwo, ale studia szybko go zmęczyły, rzucił je zanim skończył się pierwszy semestr. W końcu lat 70. zaczął z innymi kolekcjonerami jeździć na jarmarki.

Siedzimy w kuchni, pijemy herbatę. Pan Krzysztof wyjmuje z gablotki starą książkę. Wydane w 1548 r. „Kazanie” wygłoszone po śmierci Zygmunta Starego.

- Pierwsze, co kupiłem to był starodruk, XVI- wieczne panegiryki, na jarmarku w Gdańsku je wypatrzyłem. Z czasem zacząłem kolekcjonować starodruki.

- Były drogie?

- Tak. Pasja była kosztowana. Ale zanim wybuchł stan wojenny rozkręciłem swój interes. Zacząłem sprzedawać jubilerom masę perłową. Robili z tego biżuterię i nieźle to schodziło. Znalazłem kilka nieistniejących fabryk guzików i tam szukałem zakopanej masy. Najczęściej się udawało.

- Interes kwitł?

- Tak. Wtedy niczego w sklepach nie było, a ta biżuteria była efektowna, dużo tego schodziło.

- I wszystkie pieniądze inwestował pan w starodruki? Kiedy pasja stała się zawodem?

- Wszystkie. Pierwszą taką bardzo drogą starą książkę - wtedy w cenie Fiata 125 p - kupiłem w Bydgoszczy. To była „Kronika Polska” Bielskiego  z 1597 r. I tak stałem się bibliofilem.

W swojej kolekcji pan Krzysztof miał wszystkie polskie Biblie. Trzy wydania Biblii Leopolity, niezwykle rzadką Biblię nieświeską, Biblię brzeską, Biblię Wujka z frontyspisem. Wszystkie znajdują się teraz w zbiorach Zamku Królewskiego w Warszawie. Przekazał je tam znany kolekcjoner, który kupił zbiory Kawenczyńskiego.

- Skąd pan wiedział, co kupować?

- Miałem niezwykłą intuicję. Aukcje to był mój żywioł. I życie towarzyskie też. Bardzo lubiłem bywać w Krakowie, kupiłem tam dużo starodruków. Mieszkałem zawsze w dobrych hotelach. Najbardziej lubiłem Hotel pod Różą”. Lubiłem takie życie, luksus. Adorowałem kobiety. A jak aukcje były dwudniowe, to były zazwyczaj kończyły się kolacjami u „Wierzynka”.   

- Spodobał się panu taki świat?

- Bardzo. Ciągle coś się działo. Na aukcji w Poznaniu zobaczyłem piękną dziewczynę. Pracowała w Gliwicach w antykwariacie. Lubiła książki. Od razu się zakochałem. Chciałem wyskoczyć z pociągu, by do niej wrócić, ale wybiłem sobie ten pomysł z głowy. Miałem jednak szczęście, spotkałem ją potem na aukcji w Warszawie i już nie „odpuściłem”. Została moją żoną.

Po ślubie Kawenczyński założył spółkę z pewnym antykwariuszem. Dziś to właściciel jednego z kilku słynnych domów aukcyjnych w Warszawie.

- Chodźmy na dwór – mówi. Pokażę moje kury zielononóżki.

- Co pan tu robi całymi dniami? - pytam.

- Są zwierzęta to jest i robota. Po lesie dużo chodzę. Ktoś czasem wpadnie i jakoś czas mija.

Od czasu kiedy zamieszkał nad Biebrzą minęło już wiele lat, ale niczego nie zmienił, z grubsza dba tylko o porządek. I choć widać tu ślady ludzkiej obecności to w krajobrazie wszystko rządzi się swoimi prawami. Leżą zawalone drzewa, dziko rosną trawy, bezkarnie we wszystko wdzierają się chaszcze. Nad Biebrzę przyjechał z żoną. W ciągu dwóch godzin kupił gospodarstwo od jednego z gospodarzy. Mówili na niego w okolicy „dziadek" Mocarski.

- Chodziliśmy z nim wokół chaty, żona zbijała cenę, a ja podbijałem, żeby on nie daj Boże nie zrezygnował ze sprzedaży. Gospodarstwo miało 7 ha, kosztowało straszliwe pieniądze, żeby je kupić sprzedałem jeden cenny starodruk. O widzi pani, mam też dwa koguty.

- Wtedy chciał pan tu zamieszkać?

- Niby kupiliśmy tę ziemię tak rekreacyjnie, ale po cichu marzyłem, żeby się tu przenieść. To był bardzo dobry czas, byłem szczęśliwy, bogaty. Ale wszystko wydawałem na starodruki, dlatego  po sześciu latach żona wyrzuciła mnie z domu, a potem rozwiodła się ze mną. Wybrałem książki, a nie miłość do kobiety. Dla swojej pasji poświęciłem rodzinę… mieliśmy wtedy już sześcioletniego synka. Po rozwodzie następnego dnia spakowałem walizkę i wyjechałem nad Biebrzę. Sprzedałem wszystkie starodruki, zacząłem dokupować ziemi. I tak się uzbierało ponad 20 ha.

Na początku lat 90. Biebrza była dzika. Ludzie w okolicy pukali się w głowę i pytali: „Po jaką cholerę przyjechał do lasu?” I traktowali go jak dziwaka. W Warszawie miał luksusy, a tu mieszkanie w rozwalającej się chacie, i życie w samotności. Kawenczyńskiemu spartańskie warunki jednak nigdy nie przeszkadzały. Z leśniczym objechał wszystkich miejscowych. Szybko przekonali się, że chata w Budach to nie fanaberia znudzonego mieszczucha, a jego świadomy wybór. Uciekł od życiowych problemów. Odciął się od dawnego życia. Park, bagna, rzekę zna jak nikt inny. Tylko raz się zgubił.

-To było zaraz jak się sprowadziłem, zimą wybrałem się na długą przechadzkę. Kiedy byłem w trzcinowiskach zauważyłem, że przede mną „sznurował” wilk. Nie widziałem, czy jest jeden, czy jest ich więcej, zapadał zmierzch, straciłem zupełnie orientację, ale jakoś w końcu udało mi się wyjść stamtąd. Znalazłem się sam na sam z tym wilkiem się na takiej przestrzeni lodowej. Mógł mnie zaatakować, ale nie zrobił tego.

Niech pani poczeka. Wraca po chwili trzymając mapę PTTK Bagna Biebrzańskie.

- Dobra mapa, ale ja jej nie potrzebuję. Niech pani weźmie. Tu są zaznaczone wszystkie obszary występowania ciekawych ptaków.

Co roku, wiosną nad Biebrzę przyjeżdżają tłumy ornitologów z całego świata. Wielu z nich zna dobrze Kawenczyńskiego. Przyjaźnią się.

- A z takich fascynujących spotkań z ptakami to w latach 70. jak tu raz byłem, to wyśledziliśmy gniazdo łabędzia krzykliwego. I to była wtedy niezła sensacja ornitologiczna. Biebrzańskie łosie to dla mnie powszednie spotkania. Bez emocji. Ciekawe są żurawie jak jest ich tysiące na otwartej przestrzeni, na bagnach. Przesiaduję tam i je podziwiam.

Jak sam przyznaje żyje teraz siłą rozpędu. Kiedyś oprowadzał po bagnach turystów, ale przewodników jest tak dużo, że zrezygnował. Utrzymuje się z dopłat unijnych na gospodarstwo. Pomagają mu ludzie. Z pobliskiego pensjonatu ma jedzenie dla siebie i zwierząt.

-  Zbieram „niedojady”. Wszystko to, czego ludzie nie zjedzą, bo nie wolno niszczyć jedzenia.

Dla jednej z kelnerek, Karoliny pracującej w pensjonacie, rzucił picie.

- Tu, jak się z ludźmi poznawałem, to trzeba było się napić i piło się. W pewnym momencie zacząłem robić notatki, ile potrafię wypić. Rano zaczynałem od piwa, a wieczorem kończyłem przy wódce. I tak dzień w dzień. Zawsze była okazja, bo wciąż ktoś przyjeżdżał. Potem otworzyłem kwaterę agroturystyczną i też było niezłe pijaństwo.

- A kto pana nazwał królem Biebrzy?

- Piotrek. Artysta. Kiedyś bywałem u niego. Raz namalował mój portret i podpisał - „Król Biebrzy”. Piliśmy wtedy całą noc przy tym malowaniu. Drugi obraz spłynął po ścianie, bo nie wiadomo było już w pewnym momencie, co ma przedstawiać. Potem było u mnie kilku dziennikarzy, widzieli ten obraz i tak się zaczęło.

Karolina była jego niespełnioną miłością. Ciepła, sympatyczna, choć życie mocno ją doświadczyło. Wyjechała z Polski, mieszka w Walii. Rok temu Kawenczyński ją odwiedził. Pierwszy raz leciał samolotem, pierwszy raz od lat wyjechał na tak długo – całe trzy dni, daleko od swoich zwierząt, lasu. Ocean, klify bardzo mu się spodobały, ale za nic nie opuściłby swoich Bud.

Od kilku lat znowu jeździ na aukcje, tak dla frajdy, wspomnień, atmosfery. Nie kupuje nic, bo go nie stać. Niczego nie żałuje. Każdy dzień zostawia za sobą. Bywa czasem też w Warszawie, ale przyznaje, że nie jest już tym jego ukochanym, rodzinnym miastem. Ubrany „wyjściowo” w białą koszulę i ciemne spodnie siedzi w kawiarni i przygląda się ludziom.  Za oknem zazwyczaj tłum, chaos, pogoń za nie wiadomo czym.

- Cały czas boję się kupić komputer, bo to wiąże się z przyklejeniem do tego urządzenia. W mieście ludzie trzymają w ręku te telefony, komputery, nic poza tym.

- Ma pan jakieś marzenia?

- Tak. Chciałbym zobaczyć Syberię. Wie pani, tata mi umarł dwa tygodnie temu. Byłem w Warszawie na pogrzebie. Trumna, cmentarz to nie dla mnie. Jak przyjdzie mój czas - mam nadzieję, że będę miał jeszcze siłę - to pójdę na bagna, położę się tam i będę czekał na śmierć. Chciałbym, żeby zjadły mnie potem wilki. Tak sobie wyobrażam swoją idealną śmierć.